czwartek, 25 grudnia 2008

I Hate Music 2008

Oto moje własne, subiektywne podsumowanie starego roku. Wiem, że teraz takie listy robi każdy byle recenzent z byle gustem i dostępem do internetu, takie czasy. Dzisiaj dzieciaki dzielą się na te, którym się wydaje, że będą Bloc Party i na te, którym się wydaje, że będą NME. Tych drugich jest oczywiście więcej, bo umiejętność gry na instrumencie i talent do wydobywania z niego dźwięków poruszających słuchacza, są o wiele trudniejsze do skompilowania w jednym dzieciaku, niż jakaś tam wiedza na temat danego gatunku i kilku wykonawców, potezna ilość młodzieńczej frustracji i umiejętność pisania bełkotliwych tekstów ocierających się o grafomanię i nie stroniących od chamstwa. Stąd milion blogów podobnych do mojego, docierających i, co ważniejsze, interesujących absolutnie nikogo. Ale coś trzeba w życiu robić, no nie?

Jak zwykle nie wyłapałem nawet 10% wartościowych płyt krążących w tej chwili po wszystkich podobnych rankingach, ale co z tego. Nie wiem co dobre, ale wiem, co mi się podoba. I tyle.

Płyty niestety tutaj:

1. Snowman - Lazy
2. Woody Alien - Pee and Poo in my Favorite Loo!!
3. Fisz Emade - Heavi Metal
4. Czesław Śpiewa - Debiut
5. L.Stadt - s/t

Płyty na szczęście gdzie indziej:

1. Meshuggah - obZen
2. The Raconteurs - Consolers of the Lonely
3. Exit Ten - Remember The Day
4. Fleet Foxes - s/t
5. Weezer - Red Album
6. Kings of Leon - Only by the Night
7. Glasvegas - s/t
8. Feeder - Silent Cry
9. Clark - Turning Dragon
10. Be Your Own Pet - Get Awkward

Koncerty

1. Meshuggah / Dillinger Escape Plan @ Progresja
2. Caribou @ Off
3. Mugison @ ENH
4. The Cure @ Spodek
5. Czesław @ Alchemia
6. Mitch & Mitch / Pink Freud / Baaba / Kwadratowi @ Alchemia
7. DAT Politics @ Off
8. Clinic @ Off

piątek, 12 grudnia 2008

Fleet Foxes - Fleet Foxes (8.5)




Ech, chyba się starzeję... właściwie na pewno. Ależ ja lubię takie harmonie, te pogłosy... ta płyta jest dla miłośnika starych, dobrych harmonizowanych wokali niczym spełnienie snów o nagraniu prawie idealnym. Ale dość luźnych uwag, przejdźmy do meritum. Muzyka to nieskrępowany, miejscami bardzo prosty a czasem finezyjnie rozbudowany folk ocierający się w aranżacjach o akcenty muzyki, hmmm, dworskiej(!), choć w gruncie rzeczy jest to bardzo amerykańska płyta. Gitary akustyczne i śladowo elektryczne, troszkę klawiszy, oczywiście flet i subtelne bębny napędzające całość. Brzmienie jest nie tyle stylizowane na lata 60te co jest zwyczajnie żywcem z nich wyjęte. Masa pogłosów, przepięknie nagrane instrumenty wibrujące wszechogarniającym ciepłem. Jest analogowo i przytulnie. Ach, no i te wokale... Jeżeli lubisz panów Simona i Garfunkela albo to jak pięknie wszyscy Beach Boysi śpiewali razem - to jest płyta dla Ciebie. Długie frazy rezonujące gdzieś z tyłu głośników, chóralne zaśpiewy nagrane chyba w pomieszczeniu sakralnej proweniencji, choć przy dzisiejszej technice wszystko jest możliwe. Do tego przepiękne melodie, utrzymane w tej samej retro stylistyce co cała reszta. Wiem, że ta płyta jest poniekąd obciachowa. Ale dla kogoś, kto wychował się na wczesnych płytach Queen a zwłaszcza Jethro Tull płyta Fleet Foxes będzie jak wehikuł czasu przenoszący w czasy przed syntezatorami, procesorami dźwięku czy innymi wynalazkami z piekła rodem. Z drugiej strony podobnych rzeczy można posłuchać i u Devendry, i u The Shins, których status formacji kultowej jest zdaje się nienaruszalny. W podobnej stylistyce, tyle że z wybitnie brytyjskim zacięciem (wiecie, BBC radio one, top of the pops, 007 i jaguar e-type) obracają się również koledzy z The Last Shadow Puppets. Tutaj mamy klimaty raczej, khm, swojskie. Wichrowe wzgórza, błotniste wrzosowiska, wiktoriańska architektura i ogień trzaskający w kominku kiedy za oknem pada już 6 dzień z rzędu. Uff, trochę się zapędziłem być może, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oto obcuję z dźwiękami ponadczasowymi. Pora pozbyć się wstydu, rzucić na chwilę wielkomiejskie historie o przelotnych, hałaśliwych i pustych związkach, zaćpanym i zadymionym clubbingu, wąskich spodniach i obcasach połamanych po pijaku na brukowanej drodze w centrum umęczonego deszczem metropolis. Pora wrzucić na siebie coś zwiewnego i pobiegać boso po porannej, zroszonej trawie, tarzać się w sianie i zachwycić się rozrywającą uszy ciszą towarzysząca nocy gdzieś setki mil od świateł wielkiego miasta. Płyta Fleet Foxes jest jak przepustka do takiego właśnie, lepszego świata. Serio Wam mówię.

Made Out Of Babies - The Ruiner (7.7)




Nieprzeciętny to zespół, to fakt. Mało kto potrafi grać tak niesłychanie neurotyczną, wręcz klaustrofobiczną muzykę, której tak przyjemnie by się słuchało. Bardzo lubię puszczać znajomym sam początek poprzedniej płyty Made Out Of Babies (najlepsza nazwa zespołu ever?), czyli pierwsze sekundy Silverback. Julie Christmas wydziera się, nazwijmy to umownie, przeraźliwie, a po chwili ten zgiełk potęgują koledzy z zespołu kanonadą bębnów i niemiłosiernie przesterowanych gitar. Brzmi to jak soundtrack do ewakuacji z płonącego stadionu, gdzie ludzie tratują się nawzajem, jest ciemno, wszędzie dym, chaos i ogólna panika. Na nowej płycie kwartet z Brooklynu powiela schematy wypracowane na poprzednich dwóch płytach dokładając jednocześnie pierwiastek moim zdaniem oddzielający zespoły dobre od wybitnych - dojrzałość. Ciągle jest strasznie w znaczeniu wręcz filmowym, jest duszno i ponuro, nie jest to obraz, w którym chcielibyście wziąć udział. Tym razem szaleństwo ustępuje jednak coraz więcej miejsca premedytacji, nasze nerwy targane są z większą precyzją, choć jednocześnie pojawiają się poniekąd zaskakujące momenty specyficznego ukojenia. Coś w rodzaju tortu urodzinowego przyniesionego do celi śmierci. Niby jest słodko i wszyscy nerwowo się uśmiechają, ale wiadomo, co będzie za chwilę. Potężny głos Julie Christmas jest nieodzownym znakiem rozpoznawczym zespołu i tym razem również robi piorunujące wrażenie. Krzyk przechodzi we wrzask, który za chwilę niknie i przechodzi w tłumiony, złowieszczy szept. Brzmi to trochę jak miks Oxbow w swoim najbardziej paranoidalnym wydaniu (również w warstwie tekstowej) i Kylesa w ich mniej punkowych a bardziej transowych momentach. Szorstka, pełna zgrzytów pogłosów produkcja a'la Steve Albini jest tutaj wręcz idealna i pięknie współgra z miejscami bardzo gładkim głosem Julie, którego nie da się porównać z niczym. Ta płyta jest jak najstraszniejsza ze strasznych bajek na dobranoc. Jest jak senny koszmar, z którego nie potrafisz się obudzić. Jest cudownie powykręcana na tysiąc bardzo złych sposobów. Jest transowa, jest ciężkostrawna, jest hipnotyzująca i piekielnie odurzająca. Jest piękna.

Exit Ten - Remember The Day (7.0)



Bardzo lubię, kiedy brytyjski zespół bierze się granie bardzo amerykańskich dźwięków, bo najczęściej wychodzi im to lepiej niż kolegom zza oceanu. Exit Ten są takim właśnie zespołem - na pierwszy rzut oka (ostatecznie może być ucha) to metalcore jakich ostatnimi laty nawypuszczało się w ilościach przyprawiających o mdłości. Właściwie od czasów debiutu Killswitch Engage (2000) wszyscy epigoni tego gatunku tylko kopiują wypracowane przez ten zespół patenty. Mało który projekt niesie ze sobą powiew odświeżającej innowacji czy chociażby tego charakterystycznego wigoru i emocji. Sama agresja i sztuczki techniczne zrobiły się nudne około roku 2002. A tymczasem panowie z Exit Ten znaleźli jakimś cudem patent na ten ograny gatunek naprawdę ciężkiej muzyki. W warstwie muzycznej mamy oczywiście i fragmenty ukradzione In Flames, i te dawno nagrane przez wspomnianych KsE czy trochę mniej zmetalizowanych 36 Crazyfists. Są tu jednak również wybitnie progresywne zakręty przywodzące na myśl wyspiarzy z Oceansize czy Sikth. Czyli jest i agresywnie i niezwykle wręcz melodyjnie (ale nie obciachowo!), ale jest też inteligentnie i intrygująco. Fantastyczny wokal przywodzący na myśl Cave In czy Open Hand dopełnia całość a być może jest też jej głównym atutem. Znajduję na tej płycie wszystko to, co bawiło mnie w oryginalnej nowej fali amerykańskiego metalu a wszystko to zmiksowane jest z tym, do czego musiałem ostatnimi laty dorosnąć, czyli jest ciężko i szybko i agresywnie, ale rozwiązania rytmiczne i kompozycyjne ze swoim post-industrialnym patosem przyprawiają czasem o zawrót głowy. Metalcore nie musi być infantylny i przerysowany, nie musi mieć przesłodzonych refrenów poganianych przesadnie brutalnymi breakdownami. Wybitnie brytyjska to płyta, choć tylko w podejściu do grania, cała reszta nosi znak jakości 'USA #1' i przynosi nadzieję, że można jeszcze wycisnąć z tego wyświechtanego przecież miksu jeszcze trochę życia. Wystarczy trochę pomyśleć.

środa, 1 października 2008

Glasvegas - Glasvegas (7.2)



Nie będę ukrywał, że odczuwam sentyment do brytyjskiej sceny shoegaze odkąd po raz pierwszy usłyszałem niemiłosiernie przesterwane dźwięki My Bloody Valentine. Nie jest również tajemnicą, że brzmienia amerykańskiego folku czy też proto-rock'n'rolla są mi równie bliskie. W przypadku debiutu Glasvegas mamy do czynienia z bardzo udaną mieszanką obu tych stylów. Z jednej strony fuzz, delay, distortion i reszta kolekcji bossa (gitarowcy wiedzą, którego) AD 1991, mgła, smutek i cierpienie. Z drugiej Buddy Holly a może nawet Pete Seeger, brzęczącze gitary i uniwersalne teksty o życiu ze wszystkimi jego mniej lub bardziej przyziemnymi okolicznościami. Takie emo-rockabilly, że tak pozwolę sobie na frywolne ometkowanie. Buja jak stado bizonów na barce sunącej Mississippi, zniewala jak grobowa atmosfera Disintegration. James Allen wygląda niczym Joe Strummer za najlepszych czasów a śpiewa w tak charakterystyczny sposób, że wszelkie niedociągnięcia stają się niezauważalne. Pięknie podciąga frazy aż do jakiegoś skowytu, cudownie wpasowującego się w senną (ale nie usypiającą!) atmosferę piosenek. To jest dream-pop dla klasy robotniczej. Lata 50te w aranżacji Tima Burtona miałyby taki właśnie soundtrack. Jedyny mankament jakis znajduję to fakt, że to samo robili Jesus & Mary Chain jakieś 20 lat temu, odgrywali materiał godny The Beach Boys w swoim gotycko-atmosferycznym stylu. Dlatego właśnie ocena taka a nie inna, za wysoka jak na dość przeciętnie oryginalne brzmienie, ale z racji wspomnianego już sentymentu i niewątpliwej siły i jakości zawartych na płycie piosenek musi być właśnie taka. Genialne singlowe 'Geraldine' i 'Daddy's Gone' nie odstają od dość równego poziomu całości. Pięknie się tego słucha w podróży, jaka by ona nie była. Czy to za kierownicą czy zapadając w sen, czy może podczas post-narkotycznego chilloutu, rozmyte efektami riffy i chóralne wokale wygrywające wspólnie słodko-gorzkie melodie stanowią naprawdę solidną ścieżkę dźwiękową tego rodzaju wydarzeń. Jedna z najlepszych płyt jaką słyszałem w tym roku.

Girl Talk - Feed the Animals (2.5)



'Since when did yelling over our favorite hits from the 80s become music? Can you stop swearing over that song I wanna hear?' mówi Natasha Leggero w swoim przezabawnym stand-upie o współczesnym hip-hopie. I to właściwie wystarczyłoby za recenzję płyty Girl Talk, ale nie odmówię sobie przyjemności dołożenia swoich kilku groszy. Posłuchajmy co tu mamy ciekawego... o, temple of the dog.. no i lil wayne.. hmm... o! beastie boys.. a teraz the cure .. a to przecież procol harum... no i missy elliot.. i DMX... i young gunz... hej, teraz yo la tengo... heh, nawet metallica.. nine inch nails?... hmm, nudy. Jeżeli używanie cudzych piosenek jako podkładów do swoich rymów to zwykłe lenistwo to jak nazwać płytę będącą jednym wielkim mash-upem? Ja nazywam ją najnudniejszą rzeczą wydaną w tym roku. Ok, bardzo lubie sporą część wymieszanych tu numerów, ale co z tego? Powiedzmy, że faktycznie ileśtam czasu i cierpliwości wymaga pocięcie tego wszystkiego i złożenie w godzinny materiał, ale, powtarzam, co z tego? To nie jest muzyka. To nie jest sztuka. To być może jest co najwyżej jakaś hochsztaplerka, kuglarstwo zwyczajnie. Dźwięki wypełniające luki pomiędzy blokami reklamowymi na mtv. Że niby fajna zabawa tak sobie usiąść i zgadywać skąd ten fragment. 'Zabawa' ta robi się nudna po 2 minutach. Jakim cudem ten w 100% odtwórczy produkt muzyko-podobny gdzie nie spojrzę zdobywa tyle dobrych ocen - nie mam pojęcia. Ani to nowatorskie (czy komuś mówi coś nazwa Danger Mouse?) ani zabawne (nothing compares 2 u vs gettin' some? nie sądzę). Cała ta wycinanka mogłaby robić wrażenie, gdyby odbywała się w czasie rzeczywistym. Być może. Z płyty jednak wieje nudą na niespotykaną skalę. Żeby z tylu dobrych numerów zrobić jeden beznadziejnie usypiający, duża sztuka. Jedyne punkty należą się za dystrybucję darmowo-internetową, którą popieram całym sercem w oczekiwaniu na krach przemysłu muzyczngo w jego ciągle jeszcze obecnej formie. Poza tym nie da się o czwartej już płycie Gregga Gillisa powiedzieć niczego dobrego. Mash-upy są stare, nudne i zdecydowanie uncool. Dziwię się, że ktoś jeszcze się na nie nabiera.

Metallica - Death Magnetic (8.9)/(3.2)


(8.9)
No kurwa nareszcie! Metallica wraca w wielkim stylu. Potężne, thrashowe riffy. Numery chociaż długie nie nużą nawet na chwilę. Słucha się tego jak zaginionego łącznika między ...And Justice For All a Czarnym Albumem. Chłopaki (?) mają po 45 lat a nie oszczędzają się zupełnie jakby mieli po 25. Kirk Hammett gra solówki niczym młody bóg, James śpiewa wyżej niż przez ostatnie, hmm, 20 lat, Lars gra jak nigdy, podwójna stopa niszczy! Wszystko brzmi dynamicznie, agresywnie i bardzo w stylu ich najlepszych płyt z lat 80tych. Jest ostro, jest szybko, tradycyjne już power-ballady to raczej 'One' niż 'Mama Said'. Nawet struktura albumu przypomina te z lat świetności - album otwiera i zamyka thrashowy duet 'That was just your life'/'My apocalypse', po drodze mamy gigantyczny instrumental z harmoniami a'la Thin Lizzy i pojedynkiem na solówki, jest wszystko to, na co liczyli fani zespołu. Zatrudnienie Ricka Rubina okazało się genialnym pomysłem, Rick tradycyjnie już wyciągnął z zespołu wszystko co najlepsze, przypilnował solidnego, metalowego brzmienia, miejmy nadzieję, że współpraca zespołu z producentem nie zakończy się na jednym albumie. Metal up your ass!

(3.2)
Kiedy świat obiegła informacja, że Rick Rubin zastąpi na stołku producenckim uber-popowego Boba Rocka wszyscy fani już zaczęli świetowanie triumfalnego powrotu kwartetu z San Francisco do formy po jakże nieudanym, wręcz traumatycznym 'St. Anger'. 'Death Magnetic faktycznie przedstawia się znacznie lepiej, ale ciągle jest bardzo źle. Piosenki są sztucznie rozdmuchane do absurdalnych rozmiarów, średnio udane riffy upychane są w nich na siłę, intro niejednokrotnie nie ma nic wspólnego z resztą piosenki. Jasne, jest bardziej thrashowo, pierwszemu odsłuchowi towarzyszy wrażenie, że oto Metallica po raz pierwszy od 20 lat nagrała płytę naprawdę metalową, wymagającą osłuchania się z materiałem, nie wpadającą w ucho od pierwszej sekundy. Za to zdecydowanie należy się muzykom szacunek, w końcu wykrzesać z siebie tyle energii przed pięćdziesiątką to spory wyczyn. Szkoda tylko, że cała ta energia nie przekłada się na solidne piosenki. W czasach kiedy takie zespoły jak Mastodon czy Trivium nagrywają metalowe płyty godne nowego tysiąclecia jednocześnie garściami czerpiąc z całego katalogu wczesnych płyt Metalliki właśnie, sama Metallica wygląda na ich tle nieporadnie i słabo. Do tego dochodzi koszmarne brzmienie. Jak mi doniesiono Rick Rubin wziął 2 miliony dolarów za tę płytę. No cóż. Fajnie, że przypilnował chłopaków, żeby odrobili zadanie domowe i wpadli w tryb pracy sprzed 20 lat, ale to jak absolutnie spierdolone jest tutaj... wszystko, jest niewybaczalne. Dźwiękowe bagno, które brzmi źle na każdym sprzęcie odsłuchowym, kompresja wypalająca głośniki, amatorskie błędy realizacyjne, coś strasznego. Ale będąc oficjalnie najlepiej sprzedającą się kapelą na świecie pewnie można sobie pozwolić nawet na najgorsze brzmienie, bo 100 milionów fanów i tak w ciemno kupi wszystko. Nowy basista Trujillo został starym metallikowym zwyczajem zmarginalizowany praktycznie do zera. Gwoździem do trumny (sic) jest gra Larsa Ulricha, który jest teraz oficjalnie najbardziej leniwym perkusistą, jakiego słyszałem. Nic mu się nie chce, mimo wspomagania się metronomem gra krzywo, zupełnie bez pomysłu. Jest słabo i pewnie już nie będzie lepiej.

środa, 6 sierpnia 2008

Clark - Turning Dragon (8.8)


Cudowne dziecko wytwórni Warp atakuje kolejnym albumem pełnym muzyki, którą śmiało można nazwać housem z piekła rodem. Potężne beaty raczej niszczą wszystko, co spotkają na swojej drodze niż porywają do całonocnego tańca. Dramatycznie poszatkowane mniej lub bardziej popowe sample tylko cudem unoszą się na powierzchni, pod którą buzują mroczne, basowe, wibrujące analogowym brudem chmary dźwięków dziwnych i niepokojących. To jest właśnie prawdziwy industrial, wszystko pulsuje i drga, w powietrzu unosi się zapach smaru, rdzy i potu, byłoby zupełnie ciemno gdyby nie brzęczące i żarzące się niezdrowym światłem tu i ówdzie świetlówki. Po środku całego tego brudnego hałasu zasiada clark i w sterylnych czeluściach laptopa składa poszczególne elementy w niepokojąco logiczną czałość. Kolejne utwory zdają się wypływać po kolei, jeden z drugiego, jakiś nieistotny w zasadzie element poprzedniego staje się podstawą następnego, zupełnie jakbyśmy byli przenoszeni do kolejnych pomieszczeń jakiegoś złowrogiego kombinatu i trafiali na jego coraz bardziej groteskowych użytkowników. Jest tutaj chłodno i nieprzystępnie, każde ewentualne źródło ciepła przysporzy nam raczej oparzeń niż nas ogrzeje. Cybernetyczne szaleństwo wagi najcięższej okraszone nielicznymi, syntezatorowymi chwilami wytchnienia. Generalnie jednak nie ma tu miejsca na litość, jest tylko trwoga. Na nieco zatęchłej z punktu widzenia jej niedzielnego słuchacza scenie pokiereszowanego IDM Clark jawi się jako iskierka nadziei, że naszpikowane kwasowymi flashabackami hardcore'owo-elektronicze horrory mają się dobrze. Nieodżałowany cieszyński koncert, jak wiem z dobrze poinformowanego żródła, potwierdził jedynie klasę i rosnący status Clarka w półświatku pogiętej i wywołującej torsje wśród niezorientowanych słuchaczy elektroniki. Jeżeli Justice są tak francuscy jak tylko może być francuski house, tak Clark jest tak brytyjski jak tyko brytyjski może być hałas spod znaku Aphex Twina czy Squarepushera. Jest nocnym koszmarem post-rave'owej sceny odchorowującej narkotyczne lata 90te, jest apokaliptyczną przepowiednią odwzorowującą atmosferę implodującego imperium. Tylko dla tańczących po ciemnej stronie mocy.

Lau Nau - Nukkuu (7.8)


Taka płyta mogła powstać tylko w Finlandii. Posępne, mroźne, szare niczym wschód słońca w środku zimy melodie. Tajemnicza Lau Nau (naprawdę Laura Naukkarinen) serwuje nam przepięknie smutne piosenki (?) będące kwintesencją psychodelicznego folku. Tradycyjne fińskie instrumentarium podrasowane klasycznie skandynawską elektroniką spod znaku Mum w połączeniu z anielskim głosem Lau Nau (oraz gości z helsińskiego, acid-folkowego kolektywu zebranego wokół wytwórni Locust) w sumie dają piorunujący w swej prostocie efekt. Gdyby Ben Chasny znany Six Organs of Admittance mieszkał w finlandii pewnie tak brzmiałaby jego muzyka. Niby skandynawska, ale z korzeniami gdzieś w dalekiej Azji, słychać tutaj pogłosy gdzieś z tuwańskich stepów. Transowa ale nigdy nużąca, idealna na, cóż, zimowy wieczór. Delikatny, ciepły wokal Lau Nau cudownie kontrastuje z chłodnymi brzdękami z nierozpoznawalnych przeze mnie instrumentów szarpanych, stukanych i potrząsanych. W innych miejscach jest ich idealnym uzupełnieniem. Szumiąca, pogłosowa produkcja sprawia wrażenie bardzo organicznej i dodaje Nukkuu atmosfery tajemniczości, pozwala muzyce przenieść nas gdzieś hen na północ, gdzie po zmroku, przy rozpalonym ogniu Lau Nau wyśpiewuje czy raczej mruczy swoje rzewne historie. Jest trzaskający mróz za oknem, jest ciepło bijące z paleniska, jest tajemnica, jest psychodelia, jest cudowna muzyka, jest autentycznie, jest pięknie. Owszem, tu i ówdzie słychać i komputery, i fuzzowane gitary, ale nie psują one wrażenia obcowania z rzeczą autentycznie ludową w najlepszym tego słowa znaczeniu. Magiczna to płyta, polecam wszystkim tym, którzy lubią zasypiać przy muzyce i nie lubią koszmarów. Cudowne doznania senne (i nie tylko!!) gwarantowane.

środa, 16 lipca 2008

We Are Scientists - Brain Thrust Mastery (5.1)




Zacznijmy od tego, że Scientists promowali swoją nową płytę serią wykładów na temat tytułowego 'pchnięcia mózgiem'. Wykłady odbyły się na kilku brytyjskich uczelniach i bardziej przypominały stand-up comedy niż naukowe wywody. Tyle wiem i tyle wystarczy. Głupi pomysł, ale na szczęście płyta niegłupia. W każdym razie mogło być gorzej. Ale do rzeczy. Cóż to za brzmienie! Scientists porzucili surowe, szorstkie, niemal hard-rockowe dudnienie na rzecz połyskującego, popowego mruczenia. Podobnie sprawa ma się z piosenkami. Na debiucie udowodnili, że potrafią pisać solidne, dynamiczne i przemyślane piosenki, pozostające w pamięci na dłużej niż regulaminowe 3 minuty. "Brain Thrust Mastery" w zasadzie potwierdza wspomnianą umiejętność, do diagnozy należy dorzucić dryg do iście Muse'owych aranżacji. Mniej tu punkowej zadziorności nowojorskiej nowej fali a więcej pastelowego szyku rodem z lat 80tych. Tempa jakby wolniejsze, niesamowity perkusista sadzący pokręcone beaty na debiucie teraz wycofał się z takich pomysłów prawie zupełnie. Do tego po nagraniu płyty opuścił zespół, ponoć polubownie, trochę szkoda, bo rzadko się trafia tak pomysłowy bębniarz w kapeli obracającej się w tej stylistyce co We Are Scientists. Na szczęście panowie wypracowali sobie jakieś tam, swoje, w miarę oryginalne brzmienie i zarówno wygładzenie produkcji jak i wzbogacenie aranżacji nie zrobiły owemu brzmieniu większej krzywdy. Mamy tu do czynienia z przeskokiem podobnym do tego, jaki dokonał się między "Showbiz" a "Origin of Symmetry" wspomnianych wyżej Muse. Troszkę się dorosło, dostało się więcej forsy na nagrania i można sobie pozwolić na różne studyjne sztuczki, organiczność ustępuje miejsca syntetyczności. Na froncie piosenkowym jest w zasadzie podobnie jak na debiucie, z tą różnicą, że tu i tam pojawiają się urokliwe, bardzo radiowe rzeczy w rodzaju "Spoken For" lub "That's What Counts". To tu pojawiają się dęciaki, gdzieś z tyłu mruczą organy hammonda czy ksylofon, miejscami robi się naprawdę nostalgicznie i wieje latami 80tymi aż miło. Nie odnoszę jednak wrażenia, że jest to zabieg czysto marketingowy i bardziej radiowy repertuar ma na celu, no cóż, radiową karierę. Ironiczne teksty i niejednokrotnie przerysowana forma dają nadzieję, że wszystko to tylko zgrywa, zabawa w tworzenie soundtracku do odcinka Miami Vice w oparciu o nowoczesny dance-punk. Mimo to płyta jako całość przekonuje mnie znacznie mniej niż "With Love and Squalor". Nie ma tutaj tej energii, która rozsadzała ich debiut głównie dzięki frenetycznej, wibrującej sekcji rytmicznej. Jest za to przepych formy i 'ładne' melodie. Nie każdemu taka zamiana przypadnie do gustu. We Are Scientists stoją przed wyborem - albo elegancko skrojona czarna zamszowa marynarka z naderwaną kieszenią i buttonem "The Stooges" w klapie albo pastelowa dwurzędówka z podwiniętymi rękawami i białymi ray-banami do kompletu. Nie wiem, czy to ma sens, ale tak to widzę.

wtorek, 15 lipca 2008

The Raconteurs - Consolers of the Lonely (8.7)




Dajmy sobie spokój z całym tym zamieszaniem wywołanym formą wydania tej płyty. Tak, wiemy, przemysł muzyczny w obecnej postaci jest martwy, mało kto zauważa jednak, że kona już dobre 10 lat. Zostawmy dywagacje na temat internetowej dystrybucji muzyki nerdom innego rodzaju i poświęćmy się w całości muzyce jako takiej. A jest o czym rozmawiać. Już "Broken Boy Soldiers" dała po dupie wszystkim pseudo-rockowym wypierdkom tego świata, ale to, co dzieje się na "Consolers of the Lonely" to już jest prawdziwa rzeź. Umówmy się, że żyjemy w prawidłowo skonstruowanej rzeczywistości i każdy konsument mianujący się fanem rocka pada na kolana na sam dźwięk słów Led Zeppelin, The Beatles czy The Who. W takiej rzeczywistości żyją muzycy The Raconteurs i dumnie składają hołd wyżej wymienionym i bezsprzecznie zasłużonym. Jak każdy dobry rock'n'roll, ten zawarty na omawianej pławi się w rhythm'n'bluesowych tradycjach. Solidny groove rządzi każdym utworem, sekcja trzyma się go na śmierć i życie. Brzmienia znad Mississippi spotykają te znad Tamizy, stara szkoła ociera się o nową i wspólnie tworzą Rocka przez największe możliwe R. Aranżacje kolejnych utworów zniewalają bogactwem instrumentarium i przede wszystkim pomysłów na ich wykorzystanie. Niby jest tutaj masa zagrywek na kllwiszach, skrzypcach, lapsteelach, są pięknie nagrane dęciaki, są chóralne zaśpiewy całego zespołu (i przyjaciół?) a mimo to nie znajduję tutaj zbędnego dźwięku. Jack White z kolegami pokazują, że środkami znanymi już 50, 70 czy 100 lat temu można osiągnąć efekty godne nowego tysiąclecia. Pewnie, że całkiem niedawno podobnego 'odkrycia' hard rocka na nowo dokonała cała fala zespołów z Wolfmother na czele, ale w przeciwieństwie do nich The Raconteurs zawierają na swoih płytach nie tylko swoje fascynacje, ale i całych siebie z pełnym bagażem rock'n'rollowych doświadczeń. To nie są odgrzewane kotlety tylko cudowna fantazja na temat, reinterpretacja nie pozostawiająca wrażenia deja vu. Melodie chwytają za co popadnie i nie chcą puścić, refreny zostają w głowie na o wiele dłużej niż większość nowomodnych, garażowych zespołów miałaby nadzieję. Nie ma co się rozpisywać dłużej, każdy niewolnik porządnego gitarowego riffu będzie wielbił tę płytę już zawsze a każdy młodzian wkraczający dopiero do szkoły rocka powinien obowiązkowo dołączać ją do kolekcji tuż obok wymienionych powyżej tuzów. Nie ma tu słabych momentów i aż szkoda, że jest to jedynie projekt poboczny wszystkich zainteresowanych. Życzmy sobie więcej takich powrotów do przeszłości, o ile będą one tak inspirujące dla przyszłych adeptów Rocka jak ten krążek.

Alkaline Trio - Agony and Irony (6.1)


Wyobraźcie sobie połączenie wszystkiego co najlepsze w melodiach autorstwa Riversa Cuomo i cmentarnym poczuciu humoru Petera Steela. Wyobraźcie sobie Misfits na miarę dwudziestego pierszego wieku. Zgrabne, niemalże pop-punkowe, ale przenigdy przesłodzone melodie. Krótkie, wybuchowe piosenki łączące zadziorne riffy, 'mroczne' czy też 'pseudo-gotyckie' smaczki organowo-smyczkowe, pompatyczne refreny i tyle czarnego humoru w tekstach, ile tylko jesteście w stanie unieść. To właśnie Alkaline Trio na kolejnym etapie doskonalenia swojej odmiany nowoczesnego punka, i choć najlepsze dokonania mają już chyba za sobą to nie rozczarowują i nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Należy się najwidoczniej przyzwyczaić, że takich petard jakie mieliśmy przyjemność usłyszeć na "From Here to Infirmary" czy "Good Mourning" będziemy słyszeć coraz mniej. Podobnie sytuacja się ma z nowym brzmieniem, stopniowo dopieszczanym od samego właściwie początku istnienia kapeli. Im więcej pieniędzy na nagranie kolejnego LP tym więcej ewidentnie czysto studyjnych zagrywek, efektów wielu godzin wyszukiwania sampli i bawienia się przeróżnymi brzmieniami. Wygładzone i upstrzone efektami brzmienie najnowszej płyty trójki z Chicago może razić fanów ortodoksyjnie przywiązanych do najstarszych dokonań zespołu, mocno zakorzenionych w hardcore-punku połowy lat 90tych. Alkaline Trio przeszli długą drogę, "I'm all grown up, so full of hate" niech będzie podsumowaniem tejże. Dzisiaj to prawie że stadionowych rozmiarów rockowe hymny, które jakimś sposobem nie tracą jakże charakterystycznej dla zespołu aury nocnego, cmentarnego spaceru, opowieści o famme fatale prosto z horroru klasy B czy czarnej mszy odprawionej pod nieobecność rodziców w piwnicy kolegi. Ateizm, nihilizm, sarkazm i orgazm, tak za klasykiem w postaci Woody'ego Allena można streścić zagadnienia poruszane w mniej lub bardziej ironicznych tekstach, jednym ze znaków rozpoznawczych AT. Obowiązkami wokalisty dzielą się mniej więcej po równo Matt Skiba i Dan Adriano (odpowiednio: gitara i bas) i choć to Skiba jest niekwestionowanym liderem to obydwaj z owych obowiązków wywiązują się znakomicie. Całości dopełnia pełna wigoru gra perkusisty, Dereka Granta, który jako pierwszy doznał zaszczytu zagrania na więcej niż jednej płycie. Mam wrażenie, że muzyka Alkaline Trio będzie już zawsze wzbudzać skrajne uczucia. Dla jednych będzie to kolejny Fall Out Boy, nie wnosząca nic istotnego pop-punkowa gwiazdka, a dla innych zespół wybijający się ponad codzienną, melodic-punkową przeciętność pomimo skromnych środków jakimi dysponuje. Nowa płyta jest na tyle charakterystyczna (przypadek A) i na tyle dobra (przypadek B), że najpewniej jedynie utrzyma w powyższym przekonaniu zarówno jednych jak i drugich.

środa, 20 lutego 2008

The Cure + 65 Days of Static, Katowice, 19.02.2008 (7.2)


Czekając na rozpoczęcie wczorajszego koncertu zastanawiałem się, który raz jestem w spodku i nie potrafiłem się doliczyć. Stanęło na 14 imprezach, ale ciągle mam wrażenie, że którąś mi umknęła. I chociaż niezwykle rzadko się zdarza, żeby wszystko w spodku odbyło się jak należy to mimo wszystko uwielbiam tam jeździć i po uporaniu się z nieuprzejmą ochroną, stanąć w miejscu dokładnie pod kopułą na samym środku płyty i wysłuchać kiepsko nagłośnionego koncertu jednocześnie próbując cokolwiek dojrzeć na zbyt niskiej scenie. Podobnie było wczoraj, ale zjawiskowość samego koncertu rekompensowała niedostatki natarczywie narzucające się z każdej strony. Niedostatki te to osobna historia, niedorobiony materiał ludzki nie liczący się z obecnością innych koncertowiczów i uprzykrzający im życie na tysiąc różnych sposobów jest obecny na każdej imprezie większej niż, powiedzmy, 12 osób i kiedyś poświęcę mu cały felieton. Tymczasem przejdżmy do meritum. O dziwo o czasie na scenie pojawili się anglicy z 65 days of static. Powiem krótko – nie widziałem tak intensywnego emocjonalnie koncertu od czasu akustycznego występu Oxbow zeszłej wiosny. Mieszanka monumentalnego post-rocka spod znaku Godspeed! You Black Emperor z wyspiarską elektroniką a'la wytwórnia WARP dała piorunujący efekt. Pół godziny to dla tego składu zdecydowanie za mało, ale wystarczyło, żeby zrobić naprawdę dobre wrażenie na słuchaczach. Równie punktualna była gwiazda wieczoru, zaczęli od Open i chyba dobrze zrobili, bo gdyby wystartowali z Plainsong to pewnie straciłbym przytomność z wrażenia. Ale nie ma tego złego, gdzieś po godzinie zagrali To Wish Impossible Things czym prawie osiągneli wspomniany efekt. Zupełnie beziwednie przelecieli przez katalog obowiązkowy z Lovesong, Lullaby i Just Like Heaven na czele, później przystąpili do odegrania materiału mniej oczywistego dla niedzielnego fana zespołu. Im dalej w las tym ciemniej, można by rzec, melodie robiły się coraz mroczniejsze, pojawiły się takie depresanty jak Shake Dog Shake, Never Enough czy One Hundred Years. Jeszcze tylko potraktowany bardzo dosłownie End i schodzą ze sceny. 2 godziny koncertu za nami. Przygotowane z premedytacją bisy różniły się nieco od tych granych na pozostałych koncertach na tej trasie. Po pierwszej części zakończonej fenomenalnym A Forest zniknęli tym razem na krótką chwilę po czym wrócili i zmietli spodek z powierzchni ziemi punkowymi oldiesami w liczbie siedmiu, od Three Imaginary Boys przez Boys Don't Cry aż po wymarzony finał w postaci Killing an Arab. 2 godziny 50 minut. Ale to jeszcze nie koniec, Smith znów przy mikrofonie a ze sceny płynie jeszcze Why Can't I Be You, utwór numer 36 (słownie: trzydzieści sześć). A był to najkrótszy set na tej trasie! Trzy godziny to dla The Cure 2008 absolutne minimum, nie znam drugiego zespołu, który po 30 latach na scenie atakuje fanów połową swoich piosenek (w tym w większości swoich najlepszych) podczas jednego wieczoru. Wart podkreślenia jest fakt, że zesół na żywo jest bezbłędny, ostatni raz taki profesjonalizm widziałem na koncerie U2 ponad dwa lata temu. Mimo to brzmienie mogło pozostawić niedosyt bo chociaż Porl dwoił się i troił, żeby wypełnić pustkę spowodowaną brakiem klawiszy to wszystkie jego starania na niewiele się zdały. Rekompensowała to praca całego zespołu a zwłaszcza Roberta Smitha, którego głos jakimś niewiarygodnym sposobem od zawsze brzmi tak samo dobrze i nie zmienia barwy wraz z wiekiem. Cały wieczór choć niezwykle udany nie miał niestety atmosfery magii, której można wymagać od zespołu specjalizującego się w zawieraniu jej w każdej sekundzie swoich najlepszych dokonań. Otrzymaliśmy niesamowitą ilość dobrze wykonanej roboty, ale zabrakło ekstatycznych uniesień, na które po cichu liczyłem. Może wiek już nie ten... mówię przede wszystkim o sobie.

środa, 13 lutego 2008

Be Your Own Pet - Get Awkward (7.5)



pamiętacie jeszcze te dzieciaki? 2 lata temu wydali świetny debiutancki album poparty solidnymi singlami i narobili trochę zamieszania w prasie, głównie brytyjskiej. totalnie bezpretensjonalne punkowe petardy w wykonaniu nastoletnich mieszkańców nashville z charyzmatyczną i urodziwą ( i już pełnoletnią, wink wink) Jeminą Pearl na froncie. do tego trochę absurdalnego poczucia humoru w tekstach i klipach i już jest pełen zestaw. nie mogłem się nadziwić, że taka gówniarzeria wyrzuca z siebie takie pokłady energii. z wypiekami czekałem na follow-up i się doczekałem a co najważniejsze jest dokładnie tak jak sobie wymarzyłem. poziom energetyczny - bez zmian. brzmienie - lekko tylko przypolerowane. piosenki - lepsze, co nie znaczy, że bardziej dojrzałe. w tekstach przewijają się wspomnienia imprez kończących się złamanym sercem i podbitym okiem, opisy szkolnych dramatów kończących się w poprawczaku i ogólnych konstatacji w rodzaju 'chłopaki to świnie'. ani grama zadęcia czy grafomanii (i kto to mówi, heh). wybitnie rozrywkowy rock'n'roll będący wypadkową surowej energii The Stooges i zacięcia do melodii prosto z piwnic nowego jorku i okolic. jednakowoż elementem definiującym całość jest to ciągle jeszcze smarkate podejście do sprawy, tytuły piosenek typu 'Food Fight', 'Bitches Leave' albo 'Zombie Graveyard Party' mówią same za siebie. niezwykle wiosenna to płyta, zaczepno-zawadiacka można by rzec. idealnie odstresowuje i pobudza do działań wybitnie niedojrzałych. więcej takich wynalazków poproszę a wszelkie ziołolecznictwo stanie się zbędne. przy okazji dawka bezbolesna, bo całość zamyka się w 33 minutach. w związku z tym recenzja też nie powinna się przedłużać. polecam tych rozbójników, niewiele rzeczy lepiej poprawia nastrój ostatniemi czasy.

Times New Viking - Rip It Off (1.9)


moja babcia zwykła powtarzać, że wszystko jest dla ludzi. ja sam twierdzę dodatkowo, że wszystkiego w życiu trzeba spróbować chociaż raz. czasem raz wystarczy, już wiem jak to jest, nie podoba mi się, przynajmniej spróbowałem. tak się ma sytuacja z płytą 'przezabawnie' nazywającego się zespoliku (zbyt dużo czasu spędzonego przy msword robi swoje...). zespół ten pochodzi z ohio i gra, powiedzmy, noise-rocka. właściwie ciężko stwierdzić, bo stosunek noise'u do rocka jest jak nieuczciwych polityków do tych pozostałych. czyli jakieś 9 do 1. ja naprawdę wiele jestem w stanie zrozumieć. auralne tortury stosuję nadzwyczaj często, od drillnbassowych trzasków Aphex Twina, przypominających nagranie bójki na noże płyt Converge aż po wszystkie lo-fi wynalazki typu Neutral Milk Hotel czy Camera Obscura. nie przeszkadza mi, kiedy Jack White ustawi za dużą czułość mikrofonu przy nagraniach i tak dostatecznie przesterowanej gitary. gdy pierszy raz usłyszałem te paskudne a do tego umieszczone z premedytacją na płycie pitch-bendy My Bloody Valentine to ugięły się pode mną kolana z wrażenia. jestem fanem dobrej muzyki mimo wszystko, dźwiękowe eksperymenty traktuję z szacunkiem nawet kiedy się nie powiodą i jestem w stanie zaakceptować słaby miks płyty, kiedy zespołu aktualnie nie stać na lepszy mix w profesjonalnym studio. ale w przypadku TNV miarka się przebrała. co innego brudne brzmienie a co innego jego brak z powodu zbyt dużej ilości zakłóceń. tutaj zwyczajnie nic nie słychać bo widocznie pomysłem na brzmienie wieśniaków z ohio jest maksymalna kompresja i dołożenie tyle szumów ile się da. wyobraźcie sobie maksymalnie suchy distortion eksponujący właściwie tylko środek i skrzeczącą górę. i nie uwierzę nigdy, że nie dało się tego lepiej wyprodukować, zwłaszcza w krainie tysiąca i jednego macbooka. jeszcze gdyby pod tym totalnie bezsensownym syfem kryły się melodie warte tych męczarni to wszystko byłoby ok. ale tutaj zwyczajnie nic się nie dzieje. indie-pop na dwa głosy zagrany bez pomysłu i pozbawiony zapadających w pamięć melodii. jedyne co zostaje po odsłuchaniu tego czegoś to ból uszu (nie trzeba wcale słuchać głośno) i żal za bezpowrotnie straconymi minutami. współczuję hipsterom, którzy po przeczytaniu którejś z pozytywnych recenzji (o zgrozo, są takie) ładują ten koszmar na ipoda i ruszają w miasto. znam przyjemniejsze sposoby niszczenia sobie słuchu. jedyny plus(?) jest taki, że utwory rzadko dobijają do granicy 2 minut, kolejny (i ostatni już) minus to fakt, że jest ich aż 16. nie polecam wrogowi.

British Sea Power - Do you Like Rock Music? (6.8)


cóż to za pytanie. podobnie jak panowie z British Sea Power ja również lubię muzykę rockową. w każdej właściwie postaci. i wiele z tych przeróżnych mutacji odnajduję na ich nowej płycie. przepełnionej pasją i rozmachem, którego nie powstydziliby się kanadyjczycy z Arcade Fire. to porównanie pojawia się dość często w kontekście tych dwóch ekip i sporo w nim racji choć osobiście metropolia przekonuje mnie bardziej niż zdolne dominium. jak ja kocham te wibrujące, hipnotyzujące pogłosy, to wręcz symfoniczne brzmienie i podniosłe akordy, to shoegaze'owe echo, gęste niczym wyspiarska mgła. z owej mgły wyłaniają się melodie chwytające za serce z żelaznym uściskiem jak chociażby Waving Flags, piosenka szczególnie bliska mieszkańcom naszego smutnego kraju bo poświęcona tym setkom tysięcy rodaków pracujących na wyspach za płacę minimalną i pijących maksymalne ilości alkoholu. okładka wspomnianego singla to wariacja na temat logo piwa żywiec - i wszystko jasne. nie jest jednak tak jak z autobusem pełnym polaków z holenderskiego paszkwila - tutaj o polakach mówi się raczej ciepło, z pewnym rozżewnieniem i współczuciem dla losu imigranta. jaka piękna to piosenka można przekonać się dzięki klipowi krążącemu tam gdzie zwykle i wszędzie indziej też. ale takich dobroci znajdziemy na płycie więcej, czasem robi się bardzo podniośle (tu znów pierwsze skojarzenie to katedralne dokonania Arcade Fire) czasem jest wręcz punkowo, ale najczęściej jest to stara dobra brytyjska szkoła pisania świetnych, szczerych piosenek. pomyślcie o My Bloody Valentine, The Smiths, a bardziej współcześnie o Doves albo Elbow, wszystko to razem stanowi solidną podstawę, na której British Sea Power budują swoje potężne brzmienie i raczą nas naprawdę przednimi piosenkami. zapomnijcie o przereklamowanych chłopcach z okładek, ich pokazowym spleenie i kiepskim warsztacie tłumaczonym pseudo-punkowym podejściem. British Sea Power dostarczają prawdziwych emocji zawartych w prawdziwej muzyce. przy okazji nos mi podpowiada (a może to jakaś bardziej figlarna część ciała) że zobaczymy w tym roku chłopaków u nas z koncertem, oj zobaczymy. stawiam na rojka i jego kąpieliskową extravaganze. ja już czekam.

sobota, 9 lutego 2008

Meshuggah - obZen (9.0)


dla tych którzy myśleli, że będzie tylko lekko, łatwo i przyjemnie. nie będzie. rozumiem, że muzyka trolli ze Szwedzkiego lasu jest nieznośna dla 99% konsumentów muzyki, ale mało mnie to obchodzi. muzyka nie zawsze musi być wymagająca, ale ta wymagająca potrafi dać najwięcej satysfakcji. tzw. muzyka 'trudna' to dla jednego może być Miles Davis z okresu elektronicznych eksperymentów, dla innego John Zorn i jego muzyka do kreskówek z piekła rodem a dla jeszcze kogoś szwedzki metal z pozornie zupełnie chaotycznymi podziałami rytmicznymi. w zależności od preferencji, bagażu doświadczeń i oczekiwań w stosunku do słuchanej właśnie muzyki taki kawał kombinatorskiej rzeźni może wprawić w zachwyt albo przyprawić o ból brzucha. Meshuggah w moim przynajmniej przypadku zwyczajnie powala na kolana. pomimo potężnego ciężaru ośmiostrunowych gitar nałożonego na gęstą sieć połamanych rytmów płyta ta wydaje się być finezyjna jak rzadko która. brakuje tutaj tego wyrachowania, które słyszeliśmy na Catch 33, jest więcej thrashowego szaleństwa przywodzącego na myśl zamierzchłe czasy Chaosphere. nie dajmy się jednak zwieść. to ciągle jest muzyczny odpowiednik raczej Hannibala Lectera niż Leatherface'a z piłą mechaniczną w rękach. okrucieństwo, owszem, ale w niezwykle wyrafinowanym wydaniu. Mechuggah z matematyczną precyzją rozprawia się z naszym słuchem i poczuciem równowagi. trzeba się nieźle nagłowić, żeby to sobie wszystko policzyć, ale potem satysfakcja gwarantowana. kiedy cały ten zgiełk przestaje być irytującą plątaniną uderzeń młota pneumatycznego i brzmienia piły łańcuchowej okraszoną wokalami prosto z rozrywanej drutem kolczastym krtani, wtedy wyłania się nieskończone piękno harmonijnie zaprojektowanej i niezwykle szczegółowo przemyślanej układanki. poza tym obZen daje takiego kopa, że ja pierdolę. to tak na marginesie. każdy groove osadzony jest tak głęboko i tak mocno tak jakby za chwilę miał dotrzeć do płynnego jądra ziemi, powierzchniowe szaleństwo jest zakotwiczone na banalnym rytmie, do którego trzeba jednak przedzierać się przez gąszcz polirytmicznych pułapek. z całego tego przedsięwzięcia wypełza energia zdolna zastąpić reaktor jądrowy, fragmenty numerów Lethargic (cóż za ponury żart) czy utworu tytułowego mają siłę kilku megaton. obZen jest jak świetny thriller, jak ekscytująca łamigłówka, którą świetnie jest rozwiązać ale pewnie jeszcze lepiej dać się ponieść jej autorowi aż po sam koniec, na dobre i na złe. tylko dla ludzi o mocnych nerwach.

Muchy - Terroromans (7.1)


kurwa nie mogę. bardzo chciałem, ale nie mogę. niczego nie pragnąłem bardziej w ciągu ostatnich kilku godzin jak napisać, że Muchy są chujowe, że cała ta maksymalnie nakręcona akcja promocyjna z każdej strony to wielka ściema. miałem zacząć od oplucia pretensjonalnego tytułu i triumfalnie skończyć na wymazaniu Poznania z muzycznej mapy Polski. ale najpierw postanowiłem przesłuchać Terrorromans (wrrr) i ... zwyczajnie się nie da. to wszystko co przeczytaliście wszędzie indziej, usłyszeliście w radio a być może nawet w tv - to wszystko prawda. ta płyta nie tylko jest dobra, nie tylko jest najlepszą polską płytą rockową ostatniego roku (no, powiedzmy, że ex-aequo z New York Crasnals, to dla tych nietańczących), ale do tego jakby mimochodem przywraca wiarę w polską muzykę jako taką. nie przesadzam, to wszystko niestety prawda. te wszystkie lata cierpień wyrządzonych przez różne pidżamy, comy i inne beztalencia, wszystkie muzyczne jedynki i minimaxy, Muchy jako jedna z nielicznych polskich kapel daje zadośćuczynienie za te wszystkie koszmary. począwszy od bezsprzecznie chwytliwych melodii, aranżacji przyprawiających o migotanie zastawek każdego fana The Smiths aż po z leksza jedynie pretensjonalne teksty (to i tak na naszej scenie sukces). najlepsze chyba jest to, że płyta robi wrażenie jako całość a nie tylko jako zbiór kilku singli doprawionych zapychaczami. najzwyczajniej świetnie się tego słucha od początku do końca. gdzieś czytałem, że to fajnie, że Muchy wracają do polskiego rocka lat 80tych i wyciągają z niego to co najlepsze. gówno prawda. jeżeli wyciągają cokolwiek z lat słusznie minionych 80tych (a owszem, wyciągają) to raczej z okolic Manchesteru niż, powiedzmy, Łodzi. to jest raczej 'cold wave' niż 'zimna fala'. i chwała im za to, bo po przeczytaniu wspomnianego fragmentu stanął mi przed oczami koszmar w postaci wczesnego Bajmu czy innego Kombi. na szczęście wszystkie te retro-brzmienia są zupełnie bezbolesne a miejscami nawet bardzo światowe. przy całej mojej wrodzonej i niejednokrotnie wyrażanej niechęci do wszystkiego, co polskie, muszę przyznać z niekłamanym bólem, że Muchy nagrały świetną płytę. i nie szkodzi, że pewnie jakieś 80% ich widowni to młodzież z tapirem na głowie i Ianem Curtisem w klapie. jest im to wybaczone. kupujta Terroromans bez strachu. dobre, choć polskie. skończyłem.

środa, 6 lutego 2008

VA - Juno OST (8.9)



w ostatnich latach trafiło się kilka soundtracków, które poważnie zatrzęsły półświatkiem indie-młodzieży. dzięki koleżance Sophii Coppoli niektórzy dowiedzieli się kim jest Kevin Shields i dlaczego Loveless to najlepsza płyta lat 90tych. Wes Anderson zatroszczył się o to, żeby młodzież nie kojarzyła The Rollings Stones tylko z reklamą snickersa i pokazał, że 90% nowomodnych kapel garażowych prężących się na okładkach Q czy NME nagrywa melodie, które The Kinks albo The Who nagrali głupie 40 lat temu. po drodze był jeszcze Zach Braff, który odkopał Nicka Drake'a i wylansował m.in. Imogen Heap. teraz Jason Reitman nie tylko nakręcił najlepszy film roku 2007 ale sklecił jeszcze do niego najlepszy soundtrack jaki słyszałem od czasów Andersonowskiego Life Aquatic with Steve Zissou.
co my tu mamy? przede wszystkim nagrania znanej(?) z The Moldy Peaches i promującej właśnie solową płytę Kimyi Dawson. w przeważającej większości ascetyczne nagrania Dawson, w których słychać jedynie ją i gitarę akustyczną mają całe tony nieodpartego uroku. nieco apatyczny ale i autentyczny głos i proste jak amerykańskie autostrady melodie przypominają nagrania Willy'ego Masona. różnica polega na tym, źe tam, gdzie Willy śpiewa o korporacyjnej chciwości i zapomnianej, farmerskiej ameryce, Kimya Dawson śpiewa o tym, że lubi chłopców, którzy szanują swoje matki. dosłownie. nie zapomina jednak rzucić obligatoryjne 'fuck Bush and fuck this war', co choć budzi zrozumienie to w cieniu chylącej się ku upadkowi prezydentury G.W.H.Busha trąci myszką i może być opacznie rozumiane jako pretensjonalne. ok, Bush to szatan, rozumiemy, zajmijcie się pisaniem piosenek. mam rację?
tak czy siak, na płycie znajdujemy kilku innych przedstawicieli nurtu płaczliwo-akustycznego zwanego neo-folkiem, americaną czy czym tam jeszcze. jest Cat Power z przepiękną piosenką o wymownym tytule Sea of Love. są klasycy w postaci Belle&Sebastian, Sonic Youth (genialny cover The Carpenters), Velvet Underground czy wspomniani już The Kinks. jest wreszcie sam Buddy Holly, który zza grobu udowadnia, że wszystkie najfajniejsze melodie świata są już zajęte. jedynym minusem wydawnictwa niemal doskonałego są dwie piosenki zespołu Antsy Pants, który jest równie niedorzeczny jak jego nazwa i współudział Kimyi Dawson w tym projekcie nie jest usprawiedliwieniem dla tekstów typu 'i am a vampire and i lost my fangs'. litości...
w amerykańskich sklepach soundtrack bije rekordy popularności podobnie jak wcześniej film w kinach. u nas premiera dopiero w kwietniu (litość i trwoga...), czyli już po oscarach, których Juno zgarnie kilka, daję słowo. soundtrack zasługuje na wszelkie nagrody z pewnością. jeżeli masz w sobie chociaż krztynę przyzwoitości i dobrego smaku biegusiem udasz się do najbliższego sklepu w dniu premiery płyty i od progu zażądasz wydania tej w pomarańczowe paski o śmiesznym tytule.

Saves the Day - Under the Boards (5.3)


new jersey. coś w rodzaju amerykańskiego górnego śląska. kopalnie, zakłady chemiczne, smród i bieda. no, też amerykańska, czyli na jednego mieszkańca przypada nie 7 a zaledwie 5 samochodów. wszyscy wiedzą gdzie to jest, ale nikt się tam nie wybiera bo i po co. w takich warunkach rockowe granie zazwyczaj ma się znakomicie, i faktycznie z NJ wywodzi się cała chmara lepszych i gorszych zespołów, od samego Bossa przez Bon Jovi na młodocianych, budzących grozę My Chemical Romance skończywszy. to z tych bardziej popularnych. z tych trochę mniej należy wymienić Saves the Day, protoplastów trzeciej, czy tam, czwartej fali east coast emo. kiedyś nagrali ich własny Pinkerton czyli Through Being Cool z 1999r. no ale to było prawie 10 lat temu... i faktycznie, lata mijają a Chris Conley jakby opada z sił a może zwyczajnie się starzeje. i chociaż nowe piosenki mogą się podobać, ciągle są to w większości bezboleśnie przyjmowane przez każdego fana sympatyczne kompozycje o bzdurach, którymi najbardziej przejmujesz się mając 17 lat, to czegoś im brakuje. może to ja jestem za stary i jakoś z Chrisem przestaliśmy się dogadywać jak dawniej. niektóre utwory są zwyczajnie nudne a teksty wydają się śmieszne, kiedy zdajemy soebie sprawę, że śpiewa je prawie trzydziestoletni facet. z drugiej strony ja sam czekam posikany z podniecenia na myśl o nowym albumie Weezera (podejrzewam, że Chris ma tak samo) a tam to dopiero polecą teksty godne 16to letniej dziewczynki. różnica polega na tym, że o ile mnie wyczucie nie myli to Rivers Cuomo zachowuje zdrowy dystans do tego co pisze i śpiewa a kolga Conley jest po uszy zanużony w patosie, osiąga szczyty użalania się nad sobą, niektóre fragmenty nowej płyty mogą brzmieć jak mieszanka pop-punkowej swady z megalomanią zarezerwowaną dla Matta Bellamy'ego z Muse. na szczęście są to tylko fragmenty. nie jest to słaba płyta, jakaś przełomowa też nie. raczej dla młodszej siostry niż koleżanki z plakatem radiohead na ścianie. chociaż co ja tam wiem...