środa, 1 października 2008

Metallica - Death Magnetic (8.9)/(3.2)


(8.9)
No kurwa nareszcie! Metallica wraca w wielkim stylu. Potężne, thrashowe riffy. Numery chociaż długie nie nużą nawet na chwilę. Słucha się tego jak zaginionego łącznika między ...And Justice For All a Czarnym Albumem. Chłopaki (?) mają po 45 lat a nie oszczędzają się zupełnie jakby mieli po 25. Kirk Hammett gra solówki niczym młody bóg, James śpiewa wyżej niż przez ostatnie, hmm, 20 lat, Lars gra jak nigdy, podwójna stopa niszczy! Wszystko brzmi dynamicznie, agresywnie i bardzo w stylu ich najlepszych płyt z lat 80tych. Jest ostro, jest szybko, tradycyjne już power-ballady to raczej 'One' niż 'Mama Said'. Nawet struktura albumu przypomina te z lat świetności - album otwiera i zamyka thrashowy duet 'That was just your life'/'My apocalypse', po drodze mamy gigantyczny instrumental z harmoniami a'la Thin Lizzy i pojedynkiem na solówki, jest wszystko to, na co liczyli fani zespołu. Zatrudnienie Ricka Rubina okazało się genialnym pomysłem, Rick tradycyjnie już wyciągnął z zespołu wszystko co najlepsze, przypilnował solidnego, metalowego brzmienia, miejmy nadzieję, że współpraca zespołu z producentem nie zakończy się na jednym albumie. Metal up your ass!

(3.2)
Kiedy świat obiegła informacja, że Rick Rubin zastąpi na stołku producenckim uber-popowego Boba Rocka wszyscy fani już zaczęli świetowanie triumfalnego powrotu kwartetu z San Francisco do formy po jakże nieudanym, wręcz traumatycznym 'St. Anger'. 'Death Magnetic faktycznie przedstawia się znacznie lepiej, ale ciągle jest bardzo źle. Piosenki są sztucznie rozdmuchane do absurdalnych rozmiarów, średnio udane riffy upychane są w nich na siłę, intro niejednokrotnie nie ma nic wspólnego z resztą piosenki. Jasne, jest bardziej thrashowo, pierwszemu odsłuchowi towarzyszy wrażenie, że oto Metallica po raz pierwszy od 20 lat nagrała płytę naprawdę metalową, wymagającą osłuchania się z materiałem, nie wpadającą w ucho od pierwszej sekundy. Za to zdecydowanie należy się muzykom szacunek, w końcu wykrzesać z siebie tyle energii przed pięćdziesiątką to spory wyczyn. Szkoda tylko, że cała ta energia nie przekłada się na solidne piosenki. W czasach kiedy takie zespoły jak Mastodon czy Trivium nagrywają metalowe płyty godne nowego tysiąclecia jednocześnie garściami czerpiąc z całego katalogu wczesnych płyt Metalliki właśnie, sama Metallica wygląda na ich tle nieporadnie i słabo. Do tego dochodzi koszmarne brzmienie. Jak mi doniesiono Rick Rubin wziął 2 miliony dolarów za tę płytę. No cóż. Fajnie, że przypilnował chłopaków, żeby odrobili zadanie domowe i wpadli w tryb pracy sprzed 20 lat, ale to jak absolutnie spierdolone jest tutaj... wszystko, jest niewybaczalne. Dźwiękowe bagno, które brzmi źle na każdym sprzęcie odsłuchowym, kompresja wypalająca głośniki, amatorskie błędy realizacyjne, coś strasznego. Ale będąc oficjalnie najlepiej sprzedającą się kapelą na świecie pewnie można sobie pozwolić nawet na najgorsze brzmienie, bo 100 milionów fanów i tak w ciemno kupi wszystko. Nowy basista Trujillo został starym metallikowym zwyczajem zmarginalizowany praktycznie do zera. Gwoździem do trumny (sic) jest gra Larsa Ulricha, który jest teraz oficjalnie najbardziej leniwym perkusistą, jakiego słyszałem. Nic mu się nie chce, mimo wspomagania się metronomem gra krzywo, zupełnie bez pomysłu. Jest słabo i pewnie już nie będzie lepiej.

Brak komentarzy: