środa, 20 października 2010

UNSOUND dzień drugi

19:30 INTERSECTIONS
(Silje Nes, Laetitia Sadier, Mice Parade)

Drugi UNSOUNDowy wieczór wypełniła muzyka, która nijak miała się do myśli przewodniej festiwalu, ale nie mogło być inaczej, skoro nikt tego od zaproszonych zespołów nie wymagał. Ot, łączona trasa kilku znajomych, której kolejnym przystankiem był Kraków, a że przy okazji wypełnią jeden dzień festiwalowej ramówki? A co to za festiwal? Odbywa się co roku?*



Zacznijmy od tego, że koncert rozpoczął się z prawie 40-o minutowym poślizgiem, ponieważ zespoły bardzo późno przyjechały do Krakowa i sound check trwał praktycznie do ostatniej chwili. Takie ich zbójeckie prawo, niestety. Silje Nes, wątłej postury Norweżka, która otworzyła wieczór, występowała długo i zawzięcie. Towarzyszący jej duet perkusisty z basistą/skrzypkiem dwoił się i troił, instrumentów na scenie przewinęło się kilkanaście. Wspomagani przez loopstation muzycy tworzyli na scenie mocno rozbudowane konstrukcje, które choć same w sobie bardzo urokliwe, miały jednak jedną zasadniczą wadę – towarzyszył im głos Silje Nes. Nie ma nic złego w głosie pozbawionym charyzmy, często balansującym na granicy słyszalności, nie o to tu chodzi. Dużo gorzej jednak, gdy głos ten należy do gatunku tych, o których zapomina się 3 sekundy po usłyszeniu piosenki, które ledwo niosą melodię, a co dopiero tekst i ewentualnie jakieś emocje. Jestem pewien, że Silje Nes zyskała sobie kilku fanów tym występem, ja zapamiętam z niego tylko kilka zaskakujących zagrywek perkusyjnych i.. to w zasadzie tyle.



Latitia Sadier, znana z występów w Stereolab, zamknęła swój solowy występ w 20 minutach, co okazało się długością idealną. Nie to, żeby męczyła jakoś strasznie, rzekłbym, że wręcz przeciwnie. Po prostu jej muzyka w tej dawce i w tym miejscu (wciśnięta między dwa mocno rozbudowane składy) sprawdziła się idealnie. Piękny głos, piękne melodie, do tego, uśmiech na scenie i na widowni. Legendarny status Leaetitii został gdzieś za kulisami, trudno było nie ulec zauroczeniu.
Koncert Mice Parade zapowiadał się jako eksplozja dźwięków granych w wirtuozerski sposób. Znani między innymi z HiM czy June of 44 muzycy samą swoją dyskografią wywołują dreszcze u fanów post- czy math-rocka. I rzeczywiście, koncert zagrany został na dwa zestawy perkusyjne, 3 gitary, 2 głosy i klawisze (obsługiwane przez Gunnara z mum, który jak tak dalej pójdzie będzie występował w Krakowie dziesięć razy w roku) i miejscami porażał bezwzględną egzekucją niezwykle skomplikowanych rytmów i struktur. Gatunkowo mieliśmy do czynienia z eklektyczną mieszanką, której podstawą był motoryczny rock, ale wycieczki w kierunkach muzyki progresywnej, latynoskiej czy nawet dubowej były nader częste. Cały ten natłok dźwięków i skojarzeń sprawiał jednak wrażenie nieco chaotycznego i raczej dekoncentrował niż przyciągał. Muzykom Mice Parade trudno odmówić umiejętności a sam koncert dostarczył solidnej dawki emocji z gatunku tych najprzyjemniejszych, jednak o stanach euforycznych nie mogło być mowy.



*Zapytał Adam Pierce nieco skonsternowaną publiczność podczas koncertu Mice Parade.

wtorek, 19 października 2010

UNSOUND dzień pierwszy

Jak dowiodły dwie ostatnie edycje, krakowski festiwal UNSOUND to już jest zabawa dla dużych chłopców. I choć od samego początku brzmienia mu towarzyszące należały raczej do tych mroczniejszych, to dopiero teraz organizatorzy zdecydowali się na obranie jasno zdefiniowanego, choć przewidywalnego leitmotivu. Horror – the pleasure of fear and unease stało się mottem tegorocznej edycji. Czy to dobrze? Z jednej strony taka właśnie tematyka narzucała się sama, trudno znaleźć lepsze miejsce dla mrocznych, dźwiękowych podróży, niż spowity październikową mgłą Kraków. Z drugiej zaś tak dokładnie dopowiedziana przewodnia estetyka musi wywołać, przynajmniej u części słuchaczy, równie jasno sprecyzowane wymagania, które może być trudno zaspokoić. W końcu trudno o większą sztukę, niż zrobienie dobrego horroru.

19:00 – THE DARK SIDE
(Bjarnason/Fjellstrom/Elegi/Sinfonietta Cracovia)



Koncert otwierający festiwal zapowiadał się genialnie – połączenie groteskowych animacji, mrocznej elektroniki i pełnej mocy 46-o osobowej orkiestry. To musiało robić wrażenie. I faktycznie, filmy z serii Kafkagaarden Lichtspiel Show (z gościnnymi występami animacji z Fat Pie) pięknie wprowadzały w klimat wieczoru i całego festiwalu. Gorzej było z przygotowanej specjalnie na tę okoliczność luźnej impresji na temat historii Kuby Rozpruwacza. Na ekranie nie działo się nic, podobnie było w warstwie muzycznej. Nie wierzę, że byli tacy, którzy w tym czasie nie ziewali. Przepastne, oniryczne kompozycje Bjarnasona zamiast niepokoju budziły jedynie zmęczenie. Ratunkiem okazała się kompozycja Pendereckiego (z wykorzystaniem cyfrowej taśmy). Kilka minut tej brutalnej muzyki rozpisanej m.in. na maltretowanie instrumentów skutecznie wybudziło publiczność z letargu. Suita z Psychozy Hitchcocka (autorstwa bernarda Herrmanna) jawiła się na tle dotychczasowych dźwięków niczym anielski śpiew. Rytm! Melodia! W ciągu godziny zdążyliśmy za nimi zatęsknić. Wieńcząca wieczór kompozycja Bjarnasona z towarzyszeniem Elegi nawiązała do poruszanego już tego wieczora motywu snu – na sali słodko spał niejeden słuchacz.



20:30 – BLOOD SUCKERS
(Roll The Dice/Baaba+)

Mangha wewnątrz spowita mgłą jeszcze gęstszą, niż tan na zewnątrz. Publiczność wygodnie usadowiona a na scenie Szwedzi z Roll The Dice, w przebraniu godnym teledysków Rammstein. Umorusane węglem twarze, kubraczki jak za nieboszczki Austrii. A muzyka? Wyobraźcie sobie The Knife z piekła rodem, te same syntetyczne brzmienia, tylko zanurzone w mrocznym transie. Podobny efekt na koncertach osiąga Jon Hopkins, ale do jego osiągnięcia wykorzystuje połyskujące trzaski opatulone w ambientowe plusze. Roll The Dice to czysty analog, organy Rhodes'a i cała bateria efektów. To był ten mrok, którego oczekiwałem.



Zwieńczeniem dnia pierwszego był koncert Baaby z gościnnym towarzyszeniem koleżanki Natalii Przybysz i pianistki pozostającej dla mnie anonimową. Odziani w kostiumy rodem z kiepskiego horroru zaprezentowali własną interpretację muzyki Krzysztofa Komedy do Nieustraszonych Pogromców Wampirów Polańskiego. Jak na Baabę przystało do tematu podeszli z należnym mu dystansem. Przetworzone pienia i jęki, punkowe dudnienie i jazzowe improwizacje – to wszystko złożyło się na ten występ. Tyleż sprawnie wpisujący się w festiwalowe ramy, co w przeważającej części nieporywający.



To nierówne otwarcie, choć miejscami wybitne, w ogólnym rozrachunku należy uznać za dość przeciętne. Cieszy jego rozmach i całkiem sprawne zmierzenie się z estetyką horroru. Martwi nieco chaotyczne dobranie poszczególnych elementów. Może to właśnie o to uczucie niepokoju chodziło? Zobaczymy, co będzie dalej.