środa, 16 lipca 2008

We Are Scientists - Brain Thrust Mastery (5.1)




Zacznijmy od tego, że Scientists promowali swoją nową płytę serią wykładów na temat tytułowego 'pchnięcia mózgiem'. Wykłady odbyły się na kilku brytyjskich uczelniach i bardziej przypominały stand-up comedy niż naukowe wywody. Tyle wiem i tyle wystarczy. Głupi pomysł, ale na szczęście płyta niegłupia. W każdym razie mogło być gorzej. Ale do rzeczy. Cóż to za brzmienie! Scientists porzucili surowe, szorstkie, niemal hard-rockowe dudnienie na rzecz połyskującego, popowego mruczenia. Podobnie sprawa ma się z piosenkami. Na debiucie udowodnili, że potrafią pisać solidne, dynamiczne i przemyślane piosenki, pozostające w pamięci na dłużej niż regulaminowe 3 minuty. "Brain Thrust Mastery" w zasadzie potwierdza wspomnianą umiejętność, do diagnozy należy dorzucić dryg do iście Muse'owych aranżacji. Mniej tu punkowej zadziorności nowojorskiej nowej fali a więcej pastelowego szyku rodem z lat 80tych. Tempa jakby wolniejsze, niesamowity perkusista sadzący pokręcone beaty na debiucie teraz wycofał się z takich pomysłów prawie zupełnie. Do tego po nagraniu płyty opuścił zespół, ponoć polubownie, trochę szkoda, bo rzadko się trafia tak pomysłowy bębniarz w kapeli obracającej się w tej stylistyce co We Are Scientists. Na szczęście panowie wypracowali sobie jakieś tam, swoje, w miarę oryginalne brzmienie i zarówno wygładzenie produkcji jak i wzbogacenie aranżacji nie zrobiły owemu brzmieniu większej krzywdy. Mamy tu do czynienia z przeskokiem podobnym do tego, jaki dokonał się między "Showbiz" a "Origin of Symmetry" wspomnianych wyżej Muse. Troszkę się dorosło, dostało się więcej forsy na nagrania i można sobie pozwolić na różne studyjne sztuczki, organiczność ustępuje miejsca syntetyczności. Na froncie piosenkowym jest w zasadzie podobnie jak na debiucie, z tą różnicą, że tu i tam pojawiają się urokliwe, bardzo radiowe rzeczy w rodzaju "Spoken For" lub "That's What Counts". To tu pojawiają się dęciaki, gdzieś z tyłu mruczą organy hammonda czy ksylofon, miejscami robi się naprawdę nostalgicznie i wieje latami 80tymi aż miło. Nie odnoszę jednak wrażenia, że jest to zabieg czysto marketingowy i bardziej radiowy repertuar ma na celu, no cóż, radiową karierę. Ironiczne teksty i niejednokrotnie przerysowana forma dają nadzieję, że wszystko to tylko zgrywa, zabawa w tworzenie soundtracku do odcinka Miami Vice w oparciu o nowoczesny dance-punk. Mimo to płyta jako całość przekonuje mnie znacznie mniej niż "With Love and Squalor". Nie ma tutaj tej energii, która rozsadzała ich debiut głównie dzięki frenetycznej, wibrującej sekcji rytmicznej. Jest za to przepych formy i 'ładne' melodie. Nie każdemu taka zamiana przypadnie do gustu. We Are Scientists stoją przed wyborem - albo elegancko skrojona czarna zamszowa marynarka z naderwaną kieszenią i buttonem "The Stooges" w klapie albo pastelowa dwurzędówka z podwiniętymi rękawami i białymi ray-banami do kompletu. Nie wiem, czy to ma sens, ale tak to widzę.

wtorek, 15 lipca 2008

The Raconteurs - Consolers of the Lonely (8.7)




Dajmy sobie spokój z całym tym zamieszaniem wywołanym formą wydania tej płyty. Tak, wiemy, przemysł muzyczny w obecnej postaci jest martwy, mało kto zauważa jednak, że kona już dobre 10 lat. Zostawmy dywagacje na temat internetowej dystrybucji muzyki nerdom innego rodzaju i poświęćmy się w całości muzyce jako takiej. A jest o czym rozmawiać. Już "Broken Boy Soldiers" dała po dupie wszystkim pseudo-rockowym wypierdkom tego świata, ale to, co dzieje się na "Consolers of the Lonely" to już jest prawdziwa rzeź. Umówmy się, że żyjemy w prawidłowo skonstruowanej rzeczywistości i każdy konsument mianujący się fanem rocka pada na kolana na sam dźwięk słów Led Zeppelin, The Beatles czy The Who. W takiej rzeczywistości żyją muzycy The Raconteurs i dumnie składają hołd wyżej wymienionym i bezsprzecznie zasłużonym. Jak każdy dobry rock'n'roll, ten zawarty na omawianej pławi się w rhythm'n'bluesowych tradycjach. Solidny groove rządzi każdym utworem, sekcja trzyma się go na śmierć i życie. Brzmienia znad Mississippi spotykają te znad Tamizy, stara szkoła ociera się o nową i wspólnie tworzą Rocka przez największe możliwe R. Aranżacje kolejnych utworów zniewalają bogactwem instrumentarium i przede wszystkim pomysłów na ich wykorzystanie. Niby jest tutaj masa zagrywek na kllwiszach, skrzypcach, lapsteelach, są pięknie nagrane dęciaki, są chóralne zaśpiewy całego zespołu (i przyjaciół?) a mimo to nie znajduję tutaj zbędnego dźwięku. Jack White z kolegami pokazują, że środkami znanymi już 50, 70 czy 100 lat temu można osiągnąć efekty godne nowego tysiąclecia. Pewnie, że całkiem niedawno podobnego 'odkrycia' hard rocka na nowo dokonała cała fala zespołów z Wolfmother na czele, ale w przeciwieństwie do nich The Raconteurs zawierają na swoih płytach nie tylko swoje fascynacje, ale i całych siebie z pełnym bagażem rock'n'rollowych doświadczeń. To nie są odgrzewane kotlety tylko cudowna fantazja na temat, reinterpretacja nie pozostawiająca wrażenia deja vu. Melodie chwytają za co popadnie i nie chcą puścić, refreny zostają w głowie na o wiele dłużej niż większość nowomodnych, garażowych zespołów miałaby nadzieję. Nie ma co się rozpisywać dłużej, każdy niewolnik porządnego gitarowego riffu będzie wielbił tę płytę już zawsze a każdy młodzian wkraczający dopiero do szkoły rocka powinien obowiązkowo dołączać ją do kolekcji tuż obok wymienionych powyżej tuzów. Nie ma tu słabych momentów i aż szkoda, że jest to jedynie projekt poboczny wszystkich zainteresowanych. Życzmy sobie więcej takich powrotów do przeszłości, o ile będą one tak inspirujące dla przyszłych adeptów Rocka jak ten krążek.

Alkaline Trio - Agony and Irony (6.1)


Wyobraźcie sobie połączenie wszystkiego co najlepsze w melodiach autorstwa Riversa Cuomo i cmentarnym poczuciu humoru Petera Steela. Wyobraźcie sobie Misfits na miarę dwudziestego pierszego wieku. Zgrabne, niemalże pop-punkowe, ale przenigdy przesłodzone melodie. Krótkie, wybuchowe piosenki łączące zadziorne riffy, 'mroczne' czy też 'pseudo-gotyckie' smaczki organowo-smyczkowe, pompatyczne refreny i tyle czarnego humoru w tekstach, ile tylko jesteście w stanie unieść. To właśnie Alkaline Trio na kolejnym etapie doskonalenia swojej odmiany nowoczesnego punka, i choć najlepsze dokonania mają już chyba za sobą to nie rozczarowują i nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Należy się najwidoczniej przyzwyczaić, że takich petard jakie mieliśmy przyjemność usłyszeć na "From Here to Infirmary" czy "Good Mourning" będziemy słyszeć coraz mniej. Podobnie sytuacja się ma z nowym brzmieniem, stopniowo dopieszczanym od samego właściwie początku istnienia kapeli. Im więcej pieniędzy na nagranie kolejnego LP tym więcej ewidentnie czysto studyjnych zagrywek, efektów wielu godzin wyszukiwania sampli i bawienia się przeróżnymi brzmieniami. Wygładzone i upstrzone efektami brzmienie najnowszej płyty trójki z Chicago może razić fanów ortodoksyjnie przywiązanych do najstarszych dokonań zespołu, mocno zakorzenionych w hardcore-punku połowy lat 90tych. Alkaline Trio przeszli długą drogę, "I'm all grown up, so full of hate" niech będzie podsumowaniem tejże. Dzisiaj to prawie że stadionowych rozmiarów rockowe hymny, które jakimś sposobem nie tracą jakże charakterystycznej dla zespołu aury nocnego, cmentarnego spaceru, opowieści o famme fatale prosto z horroru klasy B czy czarnej mszy odprawionej pod nieobecność rodziców w piwnicy kolegi. Ateizm, nihilizm, sarkazm i orgazm, tak za klasykiem w postaci Woody'ego Allena można streścić zagadnienia poruszane w mniej lub bardziej ironicznych tekstach, jednym ze znaków rozpoznawczych AT. Obowiązkami wokalisty dzielą się mniej więcej po równo Matt Skiba i Dan Adriano (odpowiednio: gitara i bas) i choć to Skiba jest niekwestionowanym liderem to obydwaj z owych obowiązków wywiązują się znakomicie. Całości dopełnia pełna wigoru gra perkusisty, Dereka Granta, który jako pierwszy doznał zaszczytu zagrania na więcej niż jednej płycie. Mam wrażenie, że muzyka Alkaline Trio będzie już zawsze wzbudzać skrajne uczucia. Dla jednych będzie to kolejny Fall Out Boy, nie wnosząca nic istotnego pop-punkowa gwiazdka, a dla innych zespół wybijający się ponad codzienną, melodic-punkową przeciętność pomimo skromnych środków jakimi dysponuje. Nowa płyta jest na tyle charakterystyczna (przypadek A) i na tyle dobra (przypadek B), że najpewniej jedynie utrzyma w powyższym przekonaniu zarówno jednych jak i drugich.