czwartek, 25 grudnia 2008

I Hate Music 2008

Oto moje własne, subiektywne podsumowanie starego roku. Wiem, że teraz takie listy robi każdy byle recenzent z byle gustem i dostępem do internetu, takie czasy. Dzisiaj dzieciaki dzielą się na te, którym się wydaje, że będą Bloc Party i na te, którym się wydaje, że będą NME. Tych drugich jest oczywiście więcej, bo umiejętność gry na instrumencie i talent do wydobywania z niego dźwięków poruszających słuchacza, są o wiele trudniejsze do skompilowania w jednym dzieciaku, niż jakaś tam wiedza na temat danego gatunku i kilku wykonawców, potezna ilość młodzieńczej frustracji i umiejętność pisania bełkotliwych tekstów ocierających się o grafomanię i nie stroniących od chamstwa. Stąd milion blogów podobnych do mojego, docierających i, co ważniejsze, interesujących absolutnie nikogo. Ale coś trzeba w życiu robić, no nie?

Jak zwykle nie wyłapałem nawet 10% wartościowych płyt krążących w tej chwili po wszystkich podobnych rankingach, ale co z tego. Nie wiem co dobre, ale wiem, co mi się podoba. I tyle.

Płyty niestety tutaj:

1. Snowman - Lazy
2. Woody Alien - Pee and Poo in my Favorite Loo!!
3. Fisz Emade - Heavi Metal
4. Czesław Śpiewa - Debiut
5. L.Stadt - s/t

Płyty na szczęście gdzie indziej:

1. Meshuggah - obZen
2. The Raconteurs - Consolers of the Lonely
3. Exit Ten - Remember The Day
4. Fleet Foxes - s/t
5. Weezer - Red Album
6. Kings of Leon - Only by the Night
7. Glasvegas - s/t
8. Feeder - Silent Cry
9. Clark - Turning Dragon
10. Be Your Own Pet - Get Awkward

Koncerty

1. Meshuggah / Dillinger Escape Plan @ Progresja
2. Caribou @ Off
3. Mugison @ ENH
4. The Cure @ Spodek
5. Czesław @ Alchemia
6. Mitch & Mitch / Pink Freud / Baaba / Kwadratowi @ Alchemia
7. DAT Politics @ Off
8. Clinic @ Off

piątek, 12 grudnia 2008

Fleet Foxes - Fleet Foxes (8.5)




Ech, chyba się starzeję... właściwie na pewno. Ależ ja lubię takie harmonie, te pogłosy... ta płyta jest dla miłośnika starych, dobrych harmonizowanych wokali niczym spełnienie snów o nagraniu prawie idealnym. Ale dość luźnych uwag, przejdźmy do meritum. Muzyka to nieskrępowany, miejscami bardzo prosty a czasem finezyjnie rozbudowany folk ocierający się w aranżacjach o akcenty muzyki, hmmm, dworskiej(!), choć w gruncie rzeczy jest to bardzo amerykańska płyta. Gitary akustyczne i śladowo elektryczne, troszkę klawiszy, oczywiście flet i subtelne bębny napędzające całość. Brzmienie jest nie tyle stylizowane na lata 60te co jest zwyczajnie żywcem z nich wyjęte. Masa pogłosów, przepięknie nagrane instrumenty wibrujące wszechogarniającym ciepłem. Jest analogowo i przytulnie. Ach, no i te wokale... Jeżeli lubisz panów Simona i Garfunkela albo to jak pięknie wszyscy Beach Boysi śpiewali razem - to jest płyta dla Ciebie. Długie frazy rezonujące gdzieś z tyłu głośników, chóralne zaśpiewy nagrane chyba w pomieszczeniu sakralnej proweniencji, choć przy dzisiejszej technice wszystko jest możliwe. Do tego przepiękne melodie, utrzymane w tej samej retro stylistyce co cała reszta. Wiem, że ta płyta jest poniekąd obciachowa. Ale dla kogoś, kto wychował się na wczesnych płytach Queen a zwłaszcza Jethro Tull płyta Fleet Foxes będzie jak wehikuł czasu przenoszący w czasy przed syntezatorami, procesorami dźwięku czy innymi wynalazkami z piekła rodem. Z drugiej strony podobnych rzeczy można posłuchać i u Devendry, i u The Shins, których status formacji kultowej jest zdaje się nienaruszalny. W podobnej stylistyce, tyle że z wybitnie brytyjskim zacięciem (wiecie, BBC radio one, top of the pops, 007 i jaguar e-type) obracają się również koledzy z The Last Shadow Puppets. Tutaj mamy klimaty raczej, khm, swojskie. Wichrowe wzgórza, błotniste wrzosowiska, wiktoriańska architektura i ogień trzaskający w kominku kiedy za oknem pada już 6 dzień z rzędu. Uff, trochę się zapędziłem być może, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oto obcuję z dźwiękami ponadczasowymi. Pora pozbyć się wstydu, rzucić na chwilę wielkomiejskie historie o przelotnych, hałaśliwych i pustych związkach, zaćpanym i zadymionym clubbingu, wąskich spodniach i obcasach połamanych po pijaku na brukowanej drodze w centrum umęczonego deszczem metropolis. Pora wrzucić na siebie coś zwiewnego i pobiegać boso po porannej, zroszonej trawie, tarzać się w sianie i zachwycić się rozrywającą uszy ciszą towarzysząca nocy gdzieś setki mil od świateł wielkiego miasta. Płyta Fleet Foxes jest jak przepustka do takiego właśnie, lepszego świata. Serio Wam mówię.

Made Out Of Babies - The Ruiner (7.7)




Nieprzeciętny to zespół, to fakt. Mało kto potrafi grać tak niesłychanie neurotyczną, wręcz klaustrofobiczną muzykę, której tak przyjemnie by się słuchało. Bardzo lubię puszczać znajomym sam początek poprzedniej płyty Made Out Of Babies (najlepsza nazwa zespołu ever?), czyli pierwsze sekundy Silverback. Julie Christmas wydziera się, nazwijmy to umownie, przeraźliwie, a po chwili ten zgiełk potęgują koledzy z zespołu kanonadą bębnów i niemiłosiernie przesterowanych gitar. Brzmi to jak soundtrack do ewakuacji z płonącego stadionu, gdzie ludzie tratują się nawzajem, jest ciemno, wszędzie dym, chaos i ogólna panika. Na nowej płycie kwartet z Brooklynu powiela schematy wypracowane na poprzednich dwóch płytach dokładając jednocześnie pierwiastek moim zdaniem oddzielający zespoły dobre od wybitnych - dojrzałość. Ciągle jest strasznie w znaczeniu wręcz filmowym, jest duszno i ponuro, nie jest to obraz, w którym chcielibyście wziąć udział. Tym razem szaleństwo ustępuje jednak coraz więcej miejsca premedytacji, nasze nerwy targane są z większą precyzją, choć jednocześnie pojawiają się poniekąd zaskakujące momenty specyficznego ukojenia. Coś w rodzaju tortu urodzinowego przyniesionego do celi śmierci. Niby jest słodko i wszyscy nerwowo się uśmiechają, ale wiadomo, co będzie za chwilę. Potężny głos Julie Christmas jest nieodzownym znakiem rozpoznawczym zespołu i tym razem również robi piorunujące wrażenie. Krzyk przechodzi we wrzask, który za chwilę niknie i przechodzi w tłumiony, złowieszczy szept. Brzmi to trochę jak miks Oxbow w swoim najbardziej paranoidalnym wydaniu (również w warstwie tekstowej) i Kylesa w ich mniej punkowych a bardziej transowych momentach. Szorstka, pełna zgrzytów pogłosów produkcja a'la Steve Albini jest tutaj wręcz idealna i pięknie współgra z miejscami bardzo gładkim głosem Julie, którego nie da się porównać z niczym. Ta płyta jest jak najstraszniejsza ze strasznych bajek na dobranoc. Jest jak senny koszmar, z którego nie potrafisz się obudzić. Jest cudownie powykręcana na tysiąc bardzo złych sposobów. Jest transowa, jest ciężkostrawna, jest hipnotyzująca i piekielnie odurzająca. Jest piękna.

Exit Ten - Remember The Day (7.0)



Bardzo lubię, kiedy brytyjski zespół bierze się granie bardzo amerykańskich dźwięków, bo najczęściej wychodzi im to lepiej niż kolegom zza oceanu. Exit Ten są takim właśnie zespołem - na pierwszy rzut oka (ostatecznie może być ucha) to metalcore jakich ostatnimi laty nawypuszczało się w ilościach przyprawiających o mdłości. Właściwie od czasów debiutu Killswitch Engage (2000) wszyscy epigoni tego gatunku tylko kopiują wypracowane przez ten zespół patenty. Mało który projekt niesie ze sobą powiew odświeżającej innowacji czy chociażby tego charakterystycznego wigoru i emocji. Sama agresja i sztuczki techniczne zrobiły się nudne około roku 2002. A tymczasem panowie z Exit Ten znaleźli jakimś cudem patent na ten ograny gatunek naprawdę ciężkiej muzyki. W warstwie muzycznej mamy oczywiście i fragmenty ukradzione In Flames, i te dawno nagrane przez wspomnianych KsE czy trochę mniej zmetalizowanych 36 Crazyfists. Są tu jednak również wybitnie progresywne zakręty przywodzące na myśl wyspiarzy z Oceansize czy Sikth. Czyli jest i agresywnie i niezwykle wręcz melodyjnie (ale nie obciachowo!), ale jest też inteligentnie i intrygująco. Fantastyczny wokal przywodzący na myśl Cave In czy Open Hand dopełnia całość a być może jest też jej głównym atutem. Znajduję na tej płycie wszystko to, co bawiło mnie w oryginalnej nowej fali amerykańskiego metalu a wszystko to zmiksowane jest z tym, do czego musiałem ostatnimi laty dorosnąć, czyli jest ciężko i szybko i agresywnie, ale rozwiązania rytmiczne i kompozycyjne ze swoim post-industrialnym patosem przyprawiają czasem o zawrót głowy. Metalcore nie musi być infantylny i przerysowany, nie musi mieć przesłodzonych refrenów poganianych przesadnie brutalnymi breakdownami. Wybitnie brytyjska to płyta, choć tylko w podejściu do grania, cała reszta nosi znak jakości 'USA #1' i przynosi nadzieję, że można jeszcze wycisnąć z tego wyświechtanego przecież miksu jeszcze trochę życia. Wystarczy trochę pomyśleć.