wtorek, 11 sierpnia 2009

OFF Festival 2009


OFF to mój ulubiony polski festiwal. Z wielu powodów. Przykładowo nie muszę taplać się w biwakowym syfie, bo do domu mam 30 minut samochodem. Fajnie. Sceny i plan koncertów są tak poukładane, że nie trzeba przemierzać kilometrów, żeby szybko przenieść się sprzed jednej pod drugą, a kolidujące ze sobą interesujące występy należą do rzadkości. I wreszcie sama muzyka, która rokrocznie wywołuje znacznie więcej emocji niż każda inna festiwalowa selekcja w tym kraju. Mało jest przypadkowych osób i nachalnego lansu, są piękne okoliczności przyrody nawet ochrona jakaś taka bardziej wyluzowana. Jest pięknie i bardzo lubię tu wracać. A jak było w tym roku?

Tegoroczny OFF był jak zwykle zaskakujący, zwłaszcza w porównaniu z poprzednią edycją. Tym razem nie tylko pod względem muzycznym. Miłym zaskoczeniem było wegetariańskie jedzenie w dostatecznej ilości, którego zeszłoroczny brak był szczególnie dotkliwy. Niby drobnostka a wielu z pewnością ucieszyła. Zaskakująca była dość niska frekwencja (7 tys., w stosunku do zeszłorocznych 11 tys.), która szczególnie dała się odczuć pierwszego dnia. Niby nie ma na co narzekać, bo po tegorocznym Open'erze tłumów mam dość na następne 5 lat, ale czy nie będzie to zły sygnał dla lokalnych władz i sponsorów? Bardzo miłym zaskoczeniem był rozmach tegorocznej edycji, ilość dodatkowych koncertów i przede wszystkim zagranicznych wykonawców naprawdę robiły wrażenie. Pamiętam jak cztery lata temu Piotr Stelmach trzęsącym się z podniecenia głosem zapowiadał występ IAMX czy Banco de Gaia, zupełnie, jakby to było wiekopomne wydarzenie. Przy dzisiejszym rozmachu mysłowickiej imprezy wydaje się to nie do pomyślenia. W 2004r mogliśmy zobaczyć 5 (słownie: pięć) zespołów z zagranicy, w tym zaś naliczyłem 33. Fluktuacja frekwencji wskazywać może na fakt, że impreza osiągnęła docelowe rozmiary, duże nazwiska już są, a zapewne będzie ich tylko więcej. Doczekaliśmy się imprezy na miarę Pitchfork Music Festival czy takiej naszej mniejszej Primavery. Należy się tylko cieszyć i modlić się o jeszcze wiele kolejnych edycji.

Skoro już o wykonawcach mowa, to nasunęło mi się kilka ogólnych wniosków ich dotyczących, zarówno pozytywnych jak i tych trochę mniej:
Po pierwsze: kryzys wokalistyki. Można odnieść wrażenie, że umiejętność śpiewania przestała mieć dla współczesnego indiepopu jakiekolwiek znaczenie. Brak umiejętności zawsze można przykryć pogłosem czy nadmierną ekspresją? Nic z tych rzeczy. Chlubne przykłady Final Fantasy czy Karla Blau powinny dać niektórym do myślenia.
Po drugie: covery. Tegoroczna ciekawostka, było ich całkiem sporo, praktycznie co drugi koncert zawierał jakieś zapożyczone nagranie. Mogliśmy usłyszeć piosenki z repertuaru Neila Younga, Joy Division, Your Heart Breaks, Suicide, Joanny Newsom, Ramones, Blondie, Boba Dylana i jeszcze kilku innych. Sporo prawda?
Po trzecie: hardware wypiera software. W zeszłym roku ilość samych macbooków (nie licząc innych laptopów) na różnych offowych scenach skłoniła mnie do ich podliczenia - stanęło na siedemnastu. Prawie każdy coś tam dłubał i wykręcał brzmienia z drogiego oprogramowania. W tym roku widziałem tylko dwa laptopy. Cała reszta została zastąpiona wszelkiego rodzaju samplerami, looperami, kontrolerami midi, efektami gitarowymi wykorzystywanymi do wszystkiego, tylko nie gitar, etc. Niejednokrotnie też wykonawcy wymyślnie chowali swoje zabawki przed publicznością, zapewne z jakiegoś ważnego powodu. W każdym razie, jeżeli masz w piwnicy stary, analogowy sprzęt (nie keyboard) to odkurz dziada i na allegro z nim - w nadchodzącym sezonie będą schodzić jak ciepłe bułeczki.

Tyle ogółem, teraz może kilka konkretów. Zgodnie z tegorocznym festiwalowym przewodnikiem w kolejności alfabetycznej.

Andy - Dużo złych rzeczy słyszałem na temat umiejętności tego ex-krakowskiego zespołu, wszystko to na szczęście plotki. Dość liczna jak na wczesną porę publiczność usłyszała solidny, rozpędzony, brytyjski rock, bez prostackiego kopiowania i z niegłupimi tekstami. Na papierze nie wygląda to dobrze (tyle lat na scenie bez wydanej płyty?), ale tli się tutaj ciągle szansa na solidny debiut.

Ballady i Romanse - Kiedyś myślałem, że Basia Wrońska nie jest najlepszą wokalistką, ale w porównaniu z jej siostrą okazuje się być wręcz fenomenalną. Krótki kościelny set odbył się pod wezwaniem zbyt głośno grającej sekcji i banalnego popu okraszonego zapożyczonymi tekstami. Nie było źle, ale Pustki lepsze.

Ben Butler & Mousepad - Fajne electro inspirowane twórczością genialnych kompozytorów ze stajni Nintendo. Wykonawstwo niedbałe, ale energia, humor i dobry kontakt z publicznością rekompensowały go nawiązką.

BiFF - Związany z Pogodno Hrabia Fochmann znowu uderza. Bezpretensjonalny rock'n'roll z dobrymi tekstami i świetnym wokalem (i prezencją) Ani Brachaczek. Bardzo mocny debiut, choć części składowe przecież już przechodzone. Nie szkodzi. Na duży plus poczucie humoru, którego próżno szukać u innych naszych zespołów.

The Black Tapes - Na scenie Trójki wypadli lepiej niż miesiąc temu w Gdyni. Znani z kilku warszawskich składów hardcore'owcy grają szwedzkiego punk'n'rolla pełnego zapadających w pamięć melodii. W ciasnym klubie, gdzie każdy zna ich teksty taki koncert to musi być petarda.

Brenda Lee DVD i Siupa - Ambientowa elektronika płynąca ze sceny eksperymentalnej już po chwili nudziła. Po dwóch usypiała. Nie doczekałem finału.

Casiotone for the Painfully Alone - Boleśnie samotny Owen Ashworth za pomocą armady beatboxów i samplerów wiernie odtworzył kilka ze swoich flagowych nagrań. Pełny smutku głos szedł ręka w rękę z syntetycznymi podkładami tworząc dość zajmujące widowisko. Niby sam, a dał radę.

Crystal Antlers - Gdyby ktoś podał Mars Volta leki na ADHD i kazał popić roztworem whiskey z lsd - pewnie tak by zabrzmieli. Pogięty noise-prog-rock z tendencjami do psychodelicznych wycieczek w głębokie lata 60te. Pełne pasji rozdarte wokale i niebanalne melodie. Nagrania nieco drażniły niską jakością produkcji - na żywo oczywiście nic z tych rzeczy. Było pięknie.

Crystal Stilts - Bardzo ładne piosenki przesiąknięte staroświeckim rocn'n'rollem. Wiecie, chcę potrzymać Cię za rękę, etc. Różowa wata cukrowa i stary Cadillac DeVille. Pomimo kilku dość śmiesznych wpadek mogło być zupełnie dobrze, gdyby nie jednostajnie fałszujący wokal. Tona pogłosu nic tu nie pomogła, gość marnował potencjał dosłownie każdej piosenki wyjąc przy niej bez sensu. Może się nie znam, ale nawet w niezalu trzeba coś potrafić, zanim się wyjdzie na scenę...

El Perro Del Mar - Kolejny kościelny koncert, tym razem dość udany. Skromny, elegancki pop, bez przesadnych ambicji, ale też bez wstydu. Słuchało się tego zupełnie przyjemnie, zwłaszcza w przepięknie oświetlonym na okoliczność kościele, ale po regulaminowej godzinie nie miałem już ochoty na więcej. Piękny głos wokalistki wpadał jednym uchem a czmychał drugim.

Errors - Świetny (i świetnie przyjęty) koncert łączący monumentalne formy postrocka z niesfornie połamanymi gitarami. W telegraficznym skrócie: Foals + Everything is Made in China. Widać, że młodzi jeszcze muzycy pierwsze sceniczne kroki mają dawno za sobą i doskonale wiedzą, co robić na scenie. Było bardzo intensywnie.

The Field - Nieco monotematyczna elektronika ze sporymi ambicjami, ale bez niepotrzebnych akrobacji. Żywy skład z wolna pięknie budował napięcie a solidne brzmienia robiły wrażenie niezwykle dopracowanych. Tu nie ma miejsca na glitchowe hałasy, jest nieludzka wręcz precyzja i syntetyczny chłód.

Final Fantasy - Młodziutki Kanadyjczyk pokazał, że jednak warto czasem przysiąść do ćwiczeń. Z powalającą dokładnością ale i gracją nie tylko obsługiwał skrzypce, ale i kontrolował looper, dzięki któremu w pojedynkę budował co rusz całą orkiestrę. Piękny głos, piękne piosenki, przepiękny cover Joanny Newsom i stoicki spokój, gdy techniczni kilka sekund po zejściu ze sceny, tuż przed przewidywalnym bisem, już zdążyli wyłączyć całą elektronikę. Bez niej też dał radę. Niezwykły to koncert, bo i wykonawca niezwykły. Pierwsza piątka.

Frightened Rabbit - Krążąca po scenie butelka J.Walkera(?) nie pozostawiała wątpliwości, z kim mamy do czynienia. Szkocki kwartet zaprezentował alt.rocka, jakiego grają chyba tylko na Wyspach. Łączyli jakość kompozycji Doves czy Beta Band z energią i trochę ostrzejszym brzmieniem spod znaku Feeder, może Biffy Clyro. Płyta znudziła mi się po 3 przesłuchaniach, ale trwający nieco ponad pół godziny koncert nie pozwolił się nudzić.

Fucked Up - Mocny jak prawy prosty hardcore punk z Kanady. Opasły wokalista Pink Eye był wszędzie, tylko nie na scenie, w trakcie numerów robił sobie zdjęcia z fanami i rozdawał autografy gdzieś w okolicach dźwiękowców, nie zapominając jednocześnie o skandowaniu tekstów. Pomiędzy piosenkami tryskał rubasznym humorem i flirtował z publicznością na każdy możliwy sposób. Ze sceny dudnił rasowy wygar utrzymany w jedynie słusznych, szybkich tempach. Cover 'Blitzkrieg Bop' dopełnił dzieła zniszczenia. To trzeba było zobaczyć.

Gaba Kulka - Ależ to jest utalentowana dziewczyna. Pięknie śpiewa, komponuje naprawdę intrygujące, wielowarstwowe piosenki, których różne Jopki mogą jej tylko zazdrościć. Jej inspirowany Bowiem i Kate Bush wysmakowany progpop po raz kolejny zrobił na mnie naprawdę dobre wrażenie. Tak trzymać.

George Dorn Screams - Taki polski postrock. Polski w znaczeniu pejoratywnym. Niby poprawnie zagrany i niektóre melodie zupełnie fajne, ale słaby wokal ze słabym akcentem robi zespołowi niedźwiedzią przysługę. Przydałoby się też trochę charyzmy, bo wiało ze sceny nudą aż strach. Odezwą się głosy, że to taka estetyka. Może. Ale smutne twarze i ręce w kieszeniach w pełnym słońu na scenie plenerowej zwyczajnie śmieszyły.

Handsome Furs - Naładowany wulgarnym erotyzmem kokainowy show prosto z Kanady. Prostackie beaty gdzieś z obrzeży zainteresowań Aleca Empire, do tego gitara i wrzaski. Duet rzucał żartami na lewo i prawo, miotali się jak w amoku, ale koniec końców ich muzyka nie zachwyciła. Sam zespół bawił się za to znakomicie. Hmm...

HEALTH - Ależ to był dziwny koncert. Z jednej strony elektroniczny noise ocierający się miejscami o grindcore. Z drugiej powłóczyste wokale na skraju szeptu. Z trzeciej (a jakże) niemiłosiernie połamane numery zlewające się w jeden. Z pozostałej zaś pełne ekspresji wykonanie swą brutalnością wprawiające w osłupienie. Ściana dźwięku. Dla wytrwałych, z pewnością, ale satysfakcja gwarantowana.

Jeremy Jay - Początkowy niesmak stopniowo weryfikowałem i po dłuższym namyśle dochodzę do wniosku, że nie było tak źle. Jasne, gość fałszował, melodie banalne, zespół zupełnie niezgrany, miejscami sprawiający wrażenie oswajających się dopiero z nowo poznanymi instrumentami. Ale melodie znośne i cover Suicide dość pomysłowy. Tylko gdzie obiecywany 'geniusz popu'?

Karl Blau - Samotny pan z gitarą i looperem (taka tegoroczna moda). Nic nie wskazywało na to, że będzie aż tak dobrze, a było jeszcze lepiej. Normalnie się wzruszyłem przy tych w gruncie rzeczy bardzo prostych, ale niezwykle pięknie zaśpiewanych i zagranych melodiach. Kolejne loopy składały się na naprawdę finezyjne kompozycje a głos Karla uwodził i omamiał. Obecne na koncercie dzieciaki z Pains of Being Pure at Heart stały z rozdziawionymi buziami. I słusznie.

Kumka Olik - Musiałem się przekonać na własne uczy, czy faktycznie jest tak fatalnie jak się zwykło w pewnych kręgach o Kumkach mówić. No dobra, gitary z kilkanaście tysięcy złotych u kilku smarkaczy mogą drażnić indie-dzieciaki zbierające latami na porządnego fendera. Ale sam występ był zupełnie przyzwoity, z pewnością lepszy niż chodzący w tej samej kategorii wagowej Renton czy (uwaga) Rotofobia. Nie ma wstydu, zobaczymy, co będzie dalej.

Mahjongg - Drapieżny, transowy elektroniczny rock z plemiennymi bębnami i mnóstwem nowych pomysłów na minutę. Problemy techniczne utrudniały odbiór przez krótką część koncertu, potem było już z górki. Publiczność szalała chociaż zespół dość ostrożnie podchodził do tej entuzjastycznej reakcji. Zagrali i uciekli. My nie ruskie, nie kradniem.

Marissa Nadler - Spędziłem nie jeden wieczór w towarzystwie jej przedostaniej płyty, dlatego chętnie sprawdziłem, co słychać. Niestety, być może ze zmęczenia, być może z nadmiaru ciekawszych wrażeń, ale po trzech kawałkach zwyczajnie sobie poszedłem. Nie było tej atmosfery lo-fi znanej z nagrań, został tylko nazbyt klarowne jak na mój gust alt.country'owe plumkanie, przy którym można się nudzić, a przyjemność żadna. Szkoda.

Micachu and the Shapes - Na pozór było bardzo źle. Dzieciaki starały się wykrzesać te kilka neurotycznych, hałaśliwych, ale ciągle popowych piosenek w sposób balansujący między rozczulającą nieporadnością a zwyczajnym partactwem. W tej grze najlepiej wypadała Mica, która ze swoim udokumentowanym wykształceniem muzycznym robiła wszystko, żeby z niego nie korzystać. Ale nie ze mną te numery. Trzeba mieć świetny słuch, żeby w punkt przestroić taką gównianą gitarkę w kilka sekund. Cała ta niby-kakofonia była dokładnie zaplanowana, wszystkie brzydkie dźwięki ściemnione. Ale koncert fajny.

Miłość - Nie załapałem się na początkową euforię związaną ze startem sceny yassowej, późniejsze jej wytwory trafiały do mojej świadomości z różnym skutkiem, dlatego występ legendy obserwowałem z oddali. Nie usłyszałem niczego szokującego, ale widocznie się nie znam.

Monotonix - Bezapelacyjnie najlepszy koncert OFF 2009 i jeden z najlepszych, jakie, jak to się ładnie mówi, w życiu widziałem. Szaleńcy z Tel Avivu zrobili show nie do opowiedzenia, polecam fragmenty na youtube. Mało kto będzie wspominał samą muzykę, a ta akurat była świetna. Garage rock z tendencjami do surowego bluesa i punkowym wygarem. Pięknie brzmiąca gitara, która niskim brzmieniem przejmowała też rolę nieobecnego basu. Trzeba być naprawdę wybitnie zgranym składem, żeby w tym chaosie zagrać cokolwiek, a tu leciały zupełnie kompetentnie poskładane numery, było równo a punktowe akcenty szokowały precyzją. Nie ma słów dostatecznie wielkich i wulgarnych, żeby to opisać w całości.

Muariolanza - Ależ to jest słabe. Niby awangardowy jazz, a jedzie konwencją jak sto diabłów. Do tego komiczny niby-rap niejakiego MB z GW i jego, mówiać delikatnie, natrętna autopromocja. Widziałem dwa razy, trzeci raz nie zamierzam.

The National - Zaskakująco mocno wypadli, zważywszy na przewodnikową metkę 'baroque pop'. Ja szarpnę się na termin 'grunge dla dorosłych'. Zawodowo zagrane męskie piosenki przepełnione bólem i przemyśleniami obcymi młodzieży. Do tego podlany winem, nieco fałszujący wokalista, niezwykle przeżywający każde swoje słowo, po czubek głowy zanurzonych w muzyce a w punkcie kulminacyjnym zwyczajnie spadający ze sceny. Mogło wyjść groteskowo a wyszło bardzo dobrze.

The Pains of Being Pure at Heart - Zupełnie nie rozumiem zachwytów. To wszystko już było. Joy Division, My Bloody Valentine, Velvet Underground - znamy to na wyrywki. Wykonawstwo kulało, wokalista fałszował a po godzinnym występie nie została mi w głowie ani jedna melodia czy słowo. Niby punkt wyjścia właściwy i ambicje na miejscu, ale efekt końcowy wtórny i miałki.

Spiritualized - Przyszli, zobaczyli, zniszczyli. Ale z takimi piosenkami nie spodziewałbym się niczego innego. Za ścianą przesterowanych gitar wiły się bluesrockowe wokale wspierane skromnym chórem gospel a wszystko razem spinała bezkompromisowa sekcja. Monumentalne, psychodeliczne utwory podbite klasyką rocka i podane z feelingiem godnym prawdziwego Południowca, choć to przecież Wyspiarze. Wstrząsające.

The Thermals - Wzorcowy college rock, który z płyty na płytę robi się coraz bardziej przystępny, ale wciąż jest bardziej indie niż pop. Bardziej Superchunk niż Weezer, ale z elementami stylu i jednych i drugich. Na koncercie kolejne numery startują niczym z karabinu maszynowego, zespół zaraża energią i bawi się równie dobrze jak publiczność pod sceną. Lubię ten amerykański high-schoolowy feeling takiej muzyki, którego próżno szukać w naszym niezalu. Więcej uśmiechu, dziewczęta i chłopcy.

Von Zeit - O jak mnie drażni takie granie. Polska smutna alternatywa w najwyższej formie - miks Janerki, Apteki i Maleńczuka. Nasuwa się pytanie: po co? Dla kogo? Dla fanów Wajdy i Świetlickiego, no tak.

The Week That Was - Na ten koncert czekałem ze szczególną atencją i nie zawiodłem się. Debiutancka płyta odegrana od deski do deski plus dwa numery Field Music dla zorientowanych. Bardzo byłem ciekaw, jak ta zanużona po uszy w latach siedemdziesiątych muzyka przypadnie do gustu zgromadzonej młodzieży. Raczej nie przypadła. A szkoda, bo ten oparty w gruncie rzeczy na grze perkusji, iście staroświecki, progresywny pop spod znaku Genesis a może i Jethro Tull jest przesmakowity. Nie dajcie się zmylić moim kiepskim porównaniom - to nie jest muzyka dla trójkowych wąsaczy!

Wildbirds & Peacedrums - Gdzieś w okolicach zarezerwowanych przez White Stripes mieści się muzyka prezentowana przez ten szwedzki duet. Potężna i gęsto grająca perkusja, niezwykle uduchowione, pełne pasji bluesowe zaśpiewy i godna pozazdroszczenia zdolność budowania napięcia - to ich znaki rozpoznawcze. Przez prawie godzinę liczył się tylko nie dający wytchnienia rytm. Rzadkiej urody pani i równie przystojny pan porwali publiczność trójkowego namiotu, który cały aż dudnił od aplauzu. Nie widziałem przez te kilka dni lepiej przyjętego koncertu.

Wire - Podszyty nową falą soczysty punk z korzeniami z samym jego sercu. Leciwa już ekipa nie oszczędzała się nawet na chwilę, raz po raz wbijając w ziemię zgromadzonych mocnymi riffami (piękne brzmienie gitar!) i dudnieniem sekcji. I choć po weteranach można spodziewać się lepszego zgrania, to po punkach już nie, a tu mieliśmy do czynienia ze szlachetną mieszanką jednych i drugich, dlatego lepiej być nie mogło i zwyczajnie nie musiało.

Wooden Shjips - Nikt mi nie powie, że bez dostępu do narkotyków tak ekipa z San Francisco stworzyłaby równie psychodeliczne twory. Transowe, oparte często na dwóch dźwiękach riffy, trwające po blisko dziesięć minut, zionęły duchem lat sześćdziesiątych. Na żywo ten fuzzowy spektakl robił spore wrażenie, nawet bez wspomagania.

Woody Alien - Dobry, mocny, krótki set, w pełni ukazujący możliwości duetu. Połamane rytmy i przepięknie przesterowany bass, dostatecznie agresywne wokale i cała masa fajnych pomysłów na to, jak te elementy ze sobą połączyć. Niesłychanie płodny skład (właśnie ukazała się trzecia płyta) robi kawał dobrej, neopunkowej roboty, bez obciachu, oczywistych plagiatów i z dużą dawką pozytywnej energii.