środa, 6 sierpnia 2008

Clark - Turning Dragon (8.8)


Cudowne dziecko wytwórni Warp atakuje kolejnym albumem pełnym muzyki, którą śmiało można nazwać housem z piekła rodem. Potężne beaty raczej niszczą wszystko, co spotkają na swojej drodze niż porywają do całonocnego tańca. Dramatycznie poszatkowane mniej lub bardziej popowe sample tylko cudem unoszą się na powierzchni, pod którą buzują mroczne, basowe, wibrujące analogowym brudem chmary dźwięków dziwnych i niepokojących. To jest właśnie prawdziwy industrial, wszystko pulsuje i drga, w powietrzu unosi się zapach smaru, rdzy i potu, byłoby zupełnie ciemno gdyby nie brzęczące i żarzące się niezdrowym światłem tu i ówdzie świetlówki. Po środku całego tego brudnego hałasu zasiada clark i w sterylnych czeluściach laptopa składa poszczególne elementy w niepokojąco logiczną czałość. Kolejne utwory zdają się wypływać po kolei, jeden z drugiego, jakiś nieistotny w zasadzie element poprzedniego staje się podstawą następnego, zupełnie jakbyśmy byli przenoszeni do kolejnych pomieszczeń jakiegoś złowrogiego kombinatu i trafiali na jego coraz bardziej groteskowych użytkowników. Jest tutaj chłodno i nieprzystępnie, każde ewentualne źródło ciepła przysporzy nam raczej oparzeń niż nas ogrzeje. Cybernetyczne szaleństwo wagi najcięższej okraszone nielicznymi, syntezatorowymi chwilami wytchnienia. Generalnie jednak nie ma tu miejsca na litość, jest tylko trwoga. Na nieco zatęchłej z punktu widzenia jej niedzielnego słuchacza scenie pokiereszowanego IDM Clark jawi się jako iskierka nadziei, że naszpikowane kwasowymi flashabackami hardcore'owo-elektronicze horrory mają się dobrze. Nieodżałowany cieszyński koncert, jak wiem z dobrze poinformowanego żródła, potwierdził jedynie klasę i rosnący status Clarka w półświatku pogiętej i wywołującej torsje wśród niezorientowanych słuchaczy elektroniki. Jeżeli Justice są tak francuscy jak tylko może być francuski house, tak Clark jest tak brytyjski jak tyko brytyjski może być hałas spod znaku Aphex Twina czy Squarepushera. Jest nocnym koszmarem post-rave'owej sceny odchorowującej narkotyczne lata 90te, jest apokaliptyczną przepowiednią odwzorowującą atmosferę implodującego imperium. Tylko dla tańczących po ciemnej stronie mocy.

Lau Nau - Nukkuu (7.8)


Taka płyta mogła powstać tylko w Finlandii. Posępne, mroźne, szare niczym wschód słońca w środku zimy melodie. Tajemnicza Lau Nau (naprawdę Laura Naukkarinen) serwuje nam przepięknie smutne piosenki (?) będące kwintesencją psychodelicznego folku. Tradycyjne fińskie instrumentarium podrasowane klasycznie skandynawską elektroniką spod znaku Mum w połączeniu z anielskim głosem Lau Nau (oraz gości z helsińskiego, acid-folkowego kolektywu zebranego wokół wytwórni Locust) w sumie dają piorunujący w swej prostocie efekt. Gdyby Ben Chasny znany Six Organs of Admittance mieszkał w finlandii pewnie tak brzmiałaby jego muzyka. Niby skandynawska, ale z korzeniami gdzieś w dalekiej Azji, słychać tutaj pogłosy gdzieś z tuwańskich stepów. Transowa ale nigdy nużąca, idealna na, cóż, zimowy wieczór. Delikatny, ciepły wokal Lau Nau cudownie kontrastuje z chłodnymi brzdękami z nierozpoznawalnych przeze mnie instrumentów szarpanych, stukanych i potrząsanych. W innych miejscach jest ich idealnym uzupełnieniem. Szumiąca, pogłosowa produkcja sprawia wrażenie bardzo organicznej i dodaje Nukkuu atmosfery tajemniczości, pozwala muzyce przenieść nas gdzieś hen na północ, gdzie po zmroku, przy rozpalonym ogniu Lau Nau wyśpiewuje czy raczej mruczy swoje rzewne historie. Jest trzaskający mróz za oknem, jest ciepło bijące z paleniska, jest tajemnica, jest psychodelia, jest cudowna muzyka, jest autentycznie, jest pięknie. Owszem, tu i ówdzie słychać i komputery, i fuzzowane gitary, ale nie psują one wrażenia obcowania z rzeczą autentycznie ludową w najlepszym tego słowa znaczeniu. Magiczna to płyta, polecam wszystkim tym, którzy lubią zasypiać przy muzyce i nie lubią koszmarów. Cudowne doznania senne (i nie tylko!!) gwarantowane.