środa, 20 lutego 2008

The Cure + 65 Days of Static, Katowice, 19.02.2008 (7.2)


Czekając na rozpoczęcie wczorajszego koncertu zastanawiałem się, który raz jestem w spodku i nie potrafiłem się doliczyć. Stanęło na 14 imprezach, ale ciągle mam wrażenie, że którąś mi umknęła. I chociaż niezwykle rzadko się zdarza, żeby wszystko w spodku odbyło się jak należy to mimo wszystko uwielbiam tam jeździć i po uporaniu się z nieuprzejmą ochroną, stanąć w miejscu dokładnie pod kopułą na samym środku płyty i wysłuchać kiepsko nagłośnionego koncertu jednocześnie próbując cokolwiek dojrzeć na zbyt niskiej scenie. Podobnie było wczoraj, ale zjawiskowość samego koncertu rekompensowała niedostatki natarczywie narzucające się z każdej strony. Niedostatki te to osobna historia, niedorobiony materiał ludzki nie liczący się z obecnością innych koncertowiczów i uprzykrzający im życie na tysiąc różnych sposobów jest obecny na każdej imprezie większej niż, powiedzmy, 12 osób i kiedyś poświęcę mu cały felieton. Tymczasem przejdżmy do meritum. O dziwo o czasie na scenie pojawili się anglicy z 65 days of static. Powiem krótko – nie widziałem tak intensywnego emocjonalnie koncertu od czasu akustycznego występu Oxbow zeszłej wiosny. Mieszanka monumentalnego post-rocka spod znaku Godspeed! You Black Emperor z wyspiarską elektroniką a'la wytwórnia WARP dała piorunujący efekt. Pół godziny to dla tego składu zdecydowanie za mało, ale wystarczyło, żeby zrobić naprawdę dobre wrażenie na słuchaczach. Równie punktualna była gwiazda wieczoru, zaczęli od Open i chyba dobrze zrobili, bo gdyby wystartowali z Plainsong to pewnie straciłbym przytomność z wrażenia. Ale nie ma tego złego, gdzieś po godzinie zagrali To Wish Impossible Things czym prawie osiągneli wspomniany efekt. Zupełnie beziwednie przelecieli przez katalog obowiązkowy z Lovesong, Lullaby i Just Like Heaven na czele, później przystąpili do odegrania materiału mniej oczywistego dla niedzielnego fana zespołu. Im dalej w las tym ciemniej, można by rzec, melodie robiły się coraz mroczniejsze, pojawiły się takie depresanty jak Shake Dog Shake, Never Enough czy One Hundred Years. Jeszcze tylko potraktowany bardzo dosłownie End i schodzą ze sceny. 2 godziny koncertu za nami. Przygotowane z premedytacją bisy różniły się nieco od tych granych na pozostałych koncertach na tej trasie. Po pierwszej części zakończonej fenomenalnym A Forest zniknęli tym razem na krótką chwilę po czym wrócili i zmietli spodek z powierzchni ziemi punkowymi oldiesami w liczbie siedmiu, od Three Imaginary Boys przez Boys Don't Cry aż po wymarzony finał w postaci Killing an Arab. 2 godziny 50 minut. Ale to jeszcze nie koniec, Smith znów przy mikrofonie a ze sceny płynie jeszcze Why Can't I Be You, utwór numer 36 (słownie: trzydzieści sześć). A był to najkrótszy set na tej trasie! Trzy godziny to dla The Cure 2008 absolutne minimum, nie znam drugiego zespołu, który po 30 latach na scenie atakuje fanów połową swoich piosenek (w tym w większości swoich najlepszych) podczas jednego wieczoru. Wart podkreślenia jest fakt, że zesół na żywo jest bezbłędny, ostatni raz taki profesjonalizm widziałem na koncerie U2 ponad dwa lata temu. Mimo to brzmienie mogło pozostawić niedosyt bo chociaż Porl dwoił się i troił, żeby wypełnić pustkę spowodowaną brakiem klawiszy to wszystkie jego starania na niewiele się zdały. Rekompensowała to praca całego zespołu a zwłaszcza Roberta Smitha, którego głos jakimś niewiarygodnym sposobem od zawsze brzmi tak samo dobrze i nie zmienia barwy wraz z wiekiem. Cały wieczór choć niezwykle udany nie miał niestety atmosfery magii, której można wymagać od zespołu specjalizującego się w zawieraniu jej w każdej sekundzie swoich najlepszych dokonań. Otrzymaliśmy niesamowitą ilość dobrze wykonanej roboty, ale zabrakło ekstatycznych uniesień, na które po cichu liczyłem. Może wiek już nie ten... mówię przede wszystkim o sobie.

Brak komentarzy: