niedziela, 25 października 2009

UNSOUND, dzień trzeci (szósty)

Dzień trzeci (szósty), a zatem cała część zasadnicza festiwalu UNSOUND przeszła do historii, pomarańczowe opaski straciły moc a recenzent prawie wszystkie siły. Za nami bodaj najbardziej ekscytujący dzień koncertowy, wszystkie ambienty już za nami, przyszła pora na bardziej namacalne formy. I tak jak idealnym miejscem na balansujący na granicy snu (u kilku widzów z pewnością dosłownie) koncert Stars of the Lid był kościół Św. Katarzyny, tak trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na wczorajsze dźwięki, niż Muzeum Inżynierii Miejskiej. Ale po kolei.



Gdy wchodziłem do budynku muzeum zegar nad główną bramą wskazywał 2:38. Dlazego akurat ta godzina? Bo zegar ten pewnikiem jest zepsuty i zawsze wskazuje 2:38. Tak czy inaczej wraz z tłumem wtłoczyłem się do środka a tam klimat jaki lubię najbardziej – zapach smaru, ciepło maszyn, stalowe liny, w podłodze tory tramwajowe wbite pomiędzy bruk. Koncerty w takich miejscach zawsze są fajne, co wie każdy mieszkaniec czy bywalec imprez Górnego Śląska (gliwicka Fabryka Drutu, galeria Szyb Wilson, bytomski ZEC). Nie inaczej było wczoraj. Fajny koncert numer jeden w wykonaniu Soap & Skin od razu wskoczył do pierwszej trójki najlepszych na festiwalu. W przypadku tak dobrej muzyki zwykłe paplanie i porównania wydają się miałkie i nie mogą w żadnym stopniu odwzorować tego, co było widać i słychać. No bo można napisać, że klasycznie szkolona austriacka wokalistka i pianistka pisze przepiękne piosenki z pogranicza repertuaru Nico i Einsturzende Neubauten. Można wspomnieć, że parateatralne wykonanie niektórych z nich przyprawia o palpitacje co bardziej wrażliwych. Można wreszcie dodać, że ta przecież dziewiętnastoletnia dziewczyna wieńczy swój szokująco dobry koncert wykonaniem a capella piosenki napisanej w Yiddish na cześć powstańców warszawskich, czym na domiar wszystkiego udowadnia swoje nadzwyczajne ambicje i dojrzałość. Te wszystkie fakty jakoś składają się na obraz tego występu, ale to musi być tylko jego nędzna namiastka. Niech się cieszą Ci, którzy tam byli, bo już niedługo nie będzie ich stać na bilet na Soap & Skin. A sądząc po popularności fortepianowych pieśniarek w naszym kraju i niebywałym poziomie tego, co już teraz Anja Plaschg prezentuje, nie trzeba będzie długo na to czekać.



W części drugiej mieliśmy okazję zobaczyć i usłyszeć równie fajny choć o wiele mnie poważny koncert konglomeratu skupionego w wytwórni Bedroom Community. W skład The Whale Watching Tour wchodzą szef i założyciel BC - Valgeir Sigurðsson - oraz panowie Ben Frost, Nico Muhly oraz Sam Amidon. Każdy z nich wnosił coś innego, każdy miał szansę się zaprezentować w mniejszym lub większym, ale dostatecznym stopniu. Tzw. supergrupy przewijają się tu i tam, a najczęściej złożone są z ludzi, którzy pomimo pięciu dych na karku za wirtuozów uchodzić nie mogą. A ile razy zdarzyło Wam się posłuchać składu, w którym każdy ma dyplom i pod względem wykonawstwa zagina sam jeden cały Twój Ulubiony Zespół? Muhly skończył Julliard i współpracuje Philipem Glassem. Frost pisuje muzykę do przedstawień i współpracuje z połową muzycznej Islandii. Sigurðsson jako producent i inżynier dźwięku pojawia się przy okazji praktycznie każdej płyty, która na tej wyspie powstaje, przyjaźni się z Bjork i Willem Oldhamem. Amidon to multiinstrumentalista, który grę na skrzypcach studiował u nowojorskich legend free-jazzu a na co dzień zajmuje się graniem folkowych ballad na banjo. Mało? Wszyscy razem współpracowali ze sobą w ten czy inny sposób a teraz grają wspólne koncerty, które oprócz masy świetnej, różnorodnej muzyki dostarczają również iści kabaretowej uciechy. Mogliśmy usłyszeć gęste, szarpane utwory fortepianowe Muhly'ego, elektro-akustyczne pejzaże Sigurðssona, gitarowy, przesterowany ambient Frosta i wreszcie ciepły, głęboki głos Amidona. Wszystko to razem i osobno, na przemian i grupowo, pomimo teoretycznie nieprzystających do siebie elementów koncert nie sprawiał wrażenia posklejanego naprędce. No, może Amidon nieco odstawał ze swoim głęboko amerykańskim podejściem do folku, ale nie na tyle, żeby burzyć świetny obraz całości. Były momenty wzruszające, ale przede wszystkim była kupa śmiechu, bo muzycy żartowali i z siebie i z publiczności i z Bogu ducha winnej Soap & Skin, której oberwało się za to, że grała za długo (''It was lovely and everything but... bitch ran long''). Po takim zestawie aż się nie chce słuchać niczego innego, bo szkoda psuć sobie ten przyjemny posmak, ale co było robić. W drogę do Mangghi.



A w Mandze tym razem impreza wagi ciężkiej. Impreza pod tytułem Bass Mutations miała wskazywać nowe kierunki w rozwoju dub-stepu, tak się jednak nie stało. Zacznijmy od tego, że hype'owany tu i ówdzie Zomby nie doleciał na swój występ (co ponoć zdarza mu się dość często) i został zastąpiony przez Pole, którzy mieli pojawić się dopiero dnia następnego na wieńczącym festiwal after party. Wszystko jednak zaczęło się od setów Pavla Ambionta oraz 2562, którzy zaprezentowali dość przeciętny kawał dub-stepu, było do czego potańczyć, ale bez przesady. Następnie szczęścia próbował Untold, którego set mógł się podobać nie tylko ze względu na wartkie tempo i śladową ilość słabych momentów, ale również kilka ciekawych zagrań, które naciągały granice omawianego stylu. Basy wstrząsały salą aż miło, ale wszystko to już słyszeliśmy. Gwiazdą wieczoru został zestaw Kode9 & SpaceApe. Ich występ z pewnością się podobał, okrzykom zachwytu nie było końca, ale w gruncie rzeczy nie ma się czym zachwycać. Pierwsze 40 minut to miarowe mielenie doprawione słabym rapem, które zapewne cieszyło palaczy, ale na trzeźwo wiało nudą. Potem set powoli się rozkręcał, pod koniec atmosfera była bliska wrzeniu, ale Kode9 zawiódł moje pokładane w nim nadzieje. Jak na potencjalnego pioniera zagrał dość zachowawczo i nie zbliżył się do poprzeczki zawieszonej bardzo wysoko przez występ Króla Kanibala na tegorocznej nowej muzyce. Śladowe ilości melodii, powyginane basy, to wszystko cieszy, ale na krótką metę. Zeszłoroczny występ Skream & Benga, który było niejako przetarciem szlaku dla nowego stylu na polskiej ziemi zasłużył na lepszą kontynuację, niż wczorajszy występ wszystkich dubstepowców razem wziętych. Następnie pojawili się Niemcy z Pole i skutecznie wymietli wszystkich z parkietu swoim IDMowym setem. Było schludnie, niemal elegancko, bardzo spójnie i psychodelicznie. Ale nie tego oczekiwała zgromadzona publiczność. Setu Ikoniki nie doczekałem, ale ponoć dała radę. Tak oto zakończyła się czysto rozrywkowa część UNSOUND, która przyniosła kilka ciekawostek (Moishe, Next Life) i choć trudno mówić o całkowitym rozczarowaniu, to festiwalowa konkurencja jakoś lepiej w tym roku poradziła sobie z doborem artystów. A dziś deser w postaci Sunn O))), a dla wybrańców Pauzowe after party. Relacja jutro.

1 komentarz:

Michal Stefanow pisze...

Po Mandze czuję się pozamiatany.

"Niech się cieszą Ci, którzy tam byli, bo już niedługo nie będzie ich stać na bilet na Soap & Skin." - trzeba było tam być.


Ale wolę odczuwać niedosyt niż przesycenie... :)