piątek, 23 października 2009

UNSOUND, dzień pierwszy (czwarty).

Krakowski festiwal Unsound niepostrzeżenie urósł do rangi imprezy na światowym poziomie. Determinacja związanych ze środowiskiem klubu Pauza organizatorów i rosnący rozmach kolejnych edycji sprawiły, że impreza została nawet wciągnięta do zestawu festiwali spod znaku 6 Zmysłów - cyklu imprez współorganizowanych i dofinansowywanych z kasy miejskiej. Trudno się dziwić zatem, że tegoroczny Unsound to już 7 dni wypełnionych po brzegi koncertami i wszelkiej maści imprezami towarzyszącymi. Wystawy, panele dyskusyjne, warsztaty, projekcje filmowe. Od rana do późnej nocy jest co robić, a to wszystko za dość symboliczne sumy. Karnet festiwalowy na cały tydzień to 180zł a większość pozamuzycznych atrakcji jest za darmo. Rewelacja.

Swoją przygodę z festiwalem 09 rozpocząłem wczoraj od koncertu Soundscapes 2. Nie dałem zatem szansy takim wykonawcom jak Jacaszek (ale ten akurat mnie nudzi) Sza/Za, Mikrokolektyw, oraz - czego bardzo żałuję - Grouper i Solid State Transmitters. Do nadrobienia. Pierwszy (czwarty) dzień festiwalu w warstwie czysto muzycznej rozpoczął się krótko po 20ej w Filharmonii, gdzie James Blackshaw zaprezentował kilka ze swoich rozbudowanych kompozycji na gitarę dwunastostrunową. Nie powala co prawda techniką, ale transowe, nieco psychodeliczne i przepięknie rozwijające się utwory i tak robiły wrażenie. Podobnie jak sam James, który nic nie robił sobie z klimatu sali, w której występuje i odziany w porozciągany t-shirt co rusz ciągnąl z puszki Lecha i sypał dowcipami pomiędzy kolejny fragmentami koncertu. Do tego niemiłosiernie długo stroił gitarę, co pewnie podczas koncertu w pubie pozwala zamówić kolejne piwo, ale w filharmonii wyglądało trochę śmiesznie - wszyscy w niemniejszym od artysty skupieniu obserwowali każdy ruch klucza w stroiku... Następnie na szacownych deskach pojawili się muzycy Sinfonieta Cracovia oraz Johann Johannsson w towarzystwie dżentelmena, którego nazwisko w tej chwili mi umyka. Po krótce następujące półtorej godziny mógłbym streścić jako piękną, na wskroś islandzką muzykę filmową, okraszoną konstruowaną na bieżąco elektroniką. Szumy, trzaski i miarowe, basowe dudnienie tworzyły tło i niejako dyrygowały grą skrzypków i wiolonczelistów. Sam Johannsson obługiwał liczne instrumenty klawiszowe na czele z filharmonijnymi organami. Muzyka przelewała się po nastrojach oscylujących wokół jakże skandynawskiej melancholii - było i podniośle i smutno, a najczęściej po prostu pięknie. Publiczność, z początku nieśmiale, później już zupełnie swobodnie nagradzała kolejne utwory burzą braw a caly koncert spuentowała owacją na stojąco. Kolorowy, na pierwszy rzut oka raczej przyzwyczajony do beatów a nie skrzypków tłumek gwarnie i wśród uśmiechów wylał się na ulicę i pojedynczo lub w podgrupach przetransportował do muzeum Manggha.



A w Manghdzhdhe (sic!) tymczasem Eltron John kończył już swój house'owy set (zwieńczył go fragmentami Aerolitu Niemena, ciekawe, kto jeszcze to wyłowił?) i na małej scenie rozpoczęli instalację panowie z norweskiego Next Life. Po tradycyjnym, festiwalowym "kwadransie" po regulaminowym czasie (czyli po 45 minutach) rozpoczęli i od razu zrobiło się jakoś milej. Odziany w koszulkę Assuck młodzieniec jako żywo przypominający Bruce'a Lee, przywitał się po angielsku z ciężkim norweskim akcentem z publicznością po czym zespół rzucił się w wir walki. W starych, dobrych czasach, kiedy metkami szafowano na lewo i prawo (dziś to już passe, zwłaszcza na Unsound) określiłbym Next Life jako mieszankę stylu Power Violence spod znaku Charles'a Bronsona z 8bitowym Hardcorem. Króciutkie, niesłychanie intensywne numery wypełnione były gitarowym hałasem, elektroniką rodem z Super Nintendo oraz połamanymi rytmami perkusji obługiwanej przez drwala z kamiennym wyrazem twarzy. Nie wiem jak ten skład znalazł się w towarzystwie 4 house'owych wykonawców, ale przez te 13 minut nie miało to znaczenia. Tak jest, 13 minut, ale w tym czasie podano nam jakieś 12 numerów, i po pierwszym odruchu zdziwienia graniczącego z oburzeniem doszedłem do wniosku, że to jest idealna długość takiego koncertu. Charles Bronson też pewnie nie grali dłużej. Po sprawnej wymianie sprzętu na scenie pojawiło się trzech francuskich Chasydów-przebierańców, na ekranach zaś zawitała wielka, uśmiechnięta gwiazda Dawida. Przy klawiszach i komputerze zainstawlowali się panowie Moishe oraz Moishele. Następnie przy pierwszych dźwiękach Hava Nagila MC Moishe rozdał publiczności Matzah, a gdy wszyscy już byli nakarmieni rozpoczęła się część właściwa występu. Chasydzki acid house? Genialne! Ciężkie rytmy, znane wszystkim żydowskie melodie, MC śpiewający przetworzonym głosem ''Come to my Bar Mitzva!". 100 punktów za klimat, drugie tyle za muzykę. Publiczność tłumnie rzuciła się do zabawy, w powietrzu fruwały posrebrzane gwiazdy Dawida i kawałki Matzah. Widok polskiej młodzieży wiwatującej "Shabbat Shalom!" - bezcenny. Po godzinie chasydzkiego pląsania przyszła pora na klimaty równie swojskie, choć geograficznie bliższe. Kolektyw białorusińsko-szwajcarski, czyli Rational Diet oraz Kadebostan (który, na oko, korzenie ma jeszcze bardziej dalekowschodnie niż nasi wchodzni sąsiedzi). Podbnie jak w przypadku Moishe Moishe Moishele mieliścy okazję posłuchać, czy raczej podrygiwać w rytm podbitego folkiem house'u, który dzięki żywemu instrumentarium zabrzmiał jednak pełniej i okazalej. Saksofon, obój, skrzypce, kontrabas, do tego krążące pomiędzy muzykami butelki i atmosfera luźnej improwizacji. Można by z tego ulepić wzorcową muzykę weselną, przy której i młodzież bez obciachu się wybawi a i babcia na parkiet wskoczy. No, może radziej podejdzie. Ale pojawi się na nim z pewnością. Z obowiązku dodam, że po The National Fanfare of Kadebostany zaprezentowali się jeszcze The Mountain People i ponoć był to deep house, ale pewności nie mam, bo byłem już wtedy w domu. Wystarczy wrażeń jak na jeden dzień. To tyle relacji z wczoraj, jutro relacja z dzisiaj. You heard me.

1 komentarz:

SUFRA pisze...

az zastanawia mnie ten fakt grania na weselach- jakos nie umiem wyobrazic sobie tego brzmienia...