poniedziałek, 19 października 2009

Monotonix - Where Were You When It Happened? (8.5)



Sądząc po koncertach Monotonix można założyć, że ich działalność studyjna nie ma prawa być w podobnym stopniu interesującą. Błąd. Ich nagrania na szczęście bardzo wiernie odtwarzają tę zwierzęcą energię, z którą mierzą się niemal codziennie kolejni niczego nie podejrzewający widzowie. Już wydana w zeszłym roku EPka Body Language dawała temu wyraz, a ich debiutacka płyta tylko to potwierdza - Monotonix są zespołem kompletnym, a z płyty słucha się ich prawie równie dobrze jak na koncercie. Swoją drogą trudno mówić tu o pełnowymiarowej płycie, skoro jest ona zaledwie 30 sekund dłuższa od debiutanckiej EPki i również zamyka się w 30 minutach. A co możemy na niej usłyszeć? Cudownie dekadencki i pozbawiony zahamowań garage rock hołdujący tradycji takich zespołów jak The Sonics, MC5, no i Led Zeppelin. Wszystko to doprawione szczyptą bliskowschodniego folku (np: charakterystyczne zawodzenie w As Noise) i osadzone na brzmieniu, którego nie powstydziłby się Jack White, gdyby stroił swoje plastikowe gitary jeszcze kilka progów niżej. No i ta produkcja! Za sterami zasiadł Tim Green - znany z The Fucking Champs producent płyt The Melvins czy płyt Bena Chasny'ego (Comets on Fire, Six Organs of Admittance). Odpowiadał on również za brzmienie Body Language i tym razem jeszcze bardziej zradykalizował swoje metody. Gitara, o ile to możliwe, jest jeszcze głośniejsza, podobnie jak bębny. Levi również brzmi drapieżniej i choć jego wokale nie mogą zachwycać (od tego są jego popisy akrobatyczne na koncertach) to spełniają one swoje zadanie. Warto napisać słów kilka o napędzającej całość pracy gitary. Moshe Vegas (sic!) musi naprawdę sporo kombinować, żeby kolejne riffy w pełni wypełniały pozbawione linii basu utwory. Pewnie, niskie brzmienie robi swoje, ale niektóre riffy to prawdziwe klejnoty. Przesiąknięte bluesem, podane na punkowo-metalową modłę, naprzemian uderzające w najniższe i najwyższe dźwięki - czasem łatwo zapomnieć, że to tylko jedna gitara. Revival garage rocka trwa w najlepsze już dekadę a panowie z Monotonix są jej najlepszym zwieńczeniem - łączą to, co najlepsze w klasyce hard rocka i przepuszczają to przez postpunkowo-grunge'owe brzmienia, dodają godną pozazdroszczenia koncertową energię a efekt końcowy to strzał adrenaliny godny ulicznej bójki. Niech te kilka eksplozji jakimś cudem zamkniętych na plastikowym krążku osładza nam czas oczekiwania na kolejne koncerty, bo tych w wykonaniu Monotonix nigdy za wiele.

Brak komentarzy: