piątek, 20 sierpnia 2010

Produkcja_Dystrybucja_Rewolucja

W ostatnich miesiącach miało miejsce kilka wydarzeń, pozornie niezwiązanych ze sobą, ale jakże symptomatycznych dla aktualnego stanu przemysłu muzycznego. Po pierwsze, w maju odnotowano najniższą sprzedaż płyt kompaktowych od 1991 roku. Po drugie, w tym samym tygodniu numerem jeden w USA była nowa płyta The National. Po trzecie, całkiem niedawno najnowsza płyta Arcade Fire w dniu premiery również trafiła na pierwsze miejsce Billboard 200, głównie dzięki sprzedaży cyfrowej i ...płyt winylowych. Zatrzymajmy się przez chwilę przy pierwszym wydarzeniu.

Pamiętacie jeszcze jak to było w latach 90ych? Teoretycznie nie zmieniło się tak wiele. Wtedy, tak jak dziś, w piłkę grało się po jedenastu a samochody tankowało się benzyną. Dla wielkich wytwórni to były złote czasy Pewnie, że płyty kompaktowe były drogie, ba, relatywnie były dużo droższe niż dziś. Na szczęście nie było dla nich sensownej alternatywy. Przegrywanie muzyki na dużo słabszej jakości kasety czy porównywalne jakościowo, ale horrendalnie drogie minidyski mijało się z celem. Był jeszcze „drugi obieg” płyt, wytłoczonych gdzieś w tajdze, z okładką drukowaną via HP, dostępnych po konkurencyjnej cenie, z możliwością negocjacji. Żadne z tych zjawisk nie stanowiło realnego zagrożenia dla sprzedaży oryginalnych kompaktów, które w rekordowym 1999 roku tylko w USA rozeszły się w liczbie 982 milionów sztuk.

W tym samym roku jakiś dzieciak z Bostonu uruchomił lawinę, która zniszczyła dotychczasowy układ już na zawsze. Strona naspter.com wystartowała w czerwcu 2001 roku i udostępniała pierwszy program do swobodnej wymiany plików opatrzonych rozszerzeniem *.mp3. Dotychczas „problem” mp3 był marginalizowany, ponieważ kompresowane pliki były relatywnie niskiej jakości i zajmowały całkiem sporo miejsca na mikroskopijnych dyskach ówczesnych pecetów. Do tego do ich ewentualnej wymiany potrzebna była umiejętność obsługi protokołu IRC, no i przydawało się szybkie, stałe łącze, na które stać było niewielu domowych użytkowników. Sytuacja wyglądała zupełnie inaczej na amerykańskich kampusach, i to tam napster zrobił największą furorę.

Zanim grube ryby z wytwórni zorientowały się co się dzieje – było już po wszystkim. Kolejne klony napstera łączyły już nie tysiące, a miliony użytkowników wymieniających się swoimi zasobami, do czego przyłożyła się rosnąca w kolejnych latach popularność taniego i szybkiego dostępu do internetu. Jednocześnie burza rozpętana przez organizacje chroniące właścicieli praw autorskich oraz tabuny spanikowanych artystów (którzy, nota bene, w większości owych praw nie posiadali) ostatecznie doprowadziła do zamknięcia napstera w 2001 roku. Był to pierwszy i zarazem ostatni sukces odnotowany przez wielkie wytwórnie w tej nierównej walce. Model dystrybucji, do którego byli przyzwyczajeni legł w gruzach, ale oni nie mieli zamiaru tego zaakceptować. Wśród zacietrzewionej większości ludzi z branży znaleźli się jednak tacy, którzy już wtedy wiedzieli, że lepiej wyjdą na szybkim dostosowaniu się do nieuchronnych zmian.

Na rynku pojawiła się nisza, którą najszybciej dojrzeli ludzie z Apple'a, wprowadzając do sprzedaży rewolucyjnego jak na owe czasy iPoda i przede wszystkim uruchamiając wiosną 2003 roku sklep iTunes. Dziś sprzedażą plików z muzyką zajmuje się kilkadziesiąt podobnych sklepów a wpływy pochodzące ze sprzedaży cyfrowej kilka lat temu przegoniły już sprzedaż płyt CD. Co prawda puryści narzekają na niską jakość plików oferowanych przez większość dystrybutorów (zwykle jest to żałosne 128kbps), ale w ciągu dekady zdążyła wytworzyć się grupa słuchaczy, którzy dosłownie wychowali się na empetrójkach. Ich słuch nie jest już w stanie odróżnić muzyki z CD od tej z iPoda, więc wolą o wiele mniej kłopotliwe w przechowywaniu pliki od fizycznej kopii. Przyłożyły się do tego również stacje radiowe, które praktycznie w 100% przesiadły się na odtwarzanie muzyki w mp3, przyzwyczajając w ten sposób masowego odbiorcę do muzyki w gorszej jakości. I choć nielegalna wymiana plików wciąż kwitnie i nie da się jej żadnym sposobem opanować, to legalna dystrybucja stanowi w tej chwili główne źródło dochodów w przemyśle muzycznym. Do tego ci sami ludzie, którzy we wszelakich mediach pomstują na piractwo i spadającą sprzedaż płyt, jednocześnie inkasują rekordowe zyski z rynku, który dziwnym trafem nie ma zamiaru się kurczyć.

No dobrze, ale co z tymi winylami? No właśnie, zjawisko reanimacji płyt winylowych jest dość zagadkowe. Wygląda na to, że na rynku wytworzyło się kilka podgrup. Mamy więc tych, którzy ciągle jeszcze kupują kompakty (w zeszłym roku było to prawie 600 milionów sztuk na całym świecie), mamy tych, którzy zamienili wszelkiej maści płyty na pojemne dyski twarde, i wreszcie tych, którzy fetyszyzują format o znikomej trwałości, ale za to otoczony aurą jakiegoś analogowego obrzędu i dający spore pole do popisu dla projektantów i grafików. Oczywiście wszystkie te grupy przenikają się i nie trudno wyobrazić sobie słuchacza kolekcjonującego wszystkie możliwe formaty, łącznie z kasetami, które, o zgrozo, ostatnio również zaliczają skromny, ale widoczny comeback.

Pomimo tej swoistej mody na teoretycznie martwe formaty, dominacja dystrybucji cyfrowej na rozwiniętych ekonomicznie rynkach (Polska to ciągle zaścianek, nie tylko w tej kwestii) stała się faktem, ale przy galopującym rozwoju technologii już wkrótce może nas czekać zmiana lidera. Wszystko wskazuje na to, że kolejnym krokiem będą błyskawicznie rozwijające się serwisy streamingowe. Już dziś najwięksi gracze na tym ciągle skromnym rynku, czyli brytyjski Spotify i amerykański Grooveshark, zarabiają krocie na dostarczaniu muzyki w jakości mp3 bez konieczności pobierania całego pliku. Przypomina to gigantyczną, cyfrową szafę grającą poszerzoną o kilka sprytnych opcji, takich jak tworzenie playlist, etc. Dostęp darmowy obarczony jest koniecznością oglądania lub wysłuchiwania reklam, za pozbawione ich wersje premium trzeba już zapłacić. Ten genialny w swej prostocie pomysł zdobywa coraz większe grono miłośników a prawdziwa eksplozja jego popularności ma dopiero nastąpić.

Otóż nie kto inny, ale koncern Apple, zaraz po tym jak nabył i automatycznie zamknął streamingowy serwis Lala, ogłosił zamiar uruchomienia nowego serwisu opartego o umieszczone na serwerach online dyski dostępne dla użytkowników. Dzięki temu każdy będzie miał dostęp do swoich danych z poziomu iPhone'a czy każdego innego urządzenia korzystającego w WiFi. Innymi słowy twoja cyfrowa kolekcja muzyki – z założenia zakupionej w sklepie iTunes – będzie zawieszona gdzieś w cyberprzestrzeni a Ty będziesz miał do niej dostęp tam, gdzie jest internet, czyli w niedalekiej przyszłości praktycznie wszędzie. Z coraz szybszym i szerszym dostępem do internetu oraz dostępnością urządzeń wyposażonych w WiFi, będzie również rosła ilość i popularność innych serwisów streamingowych.

Co ciekawe – i tu należy szukać sedna – w samym centrum tej rewolucji znajdują się zespoły powszechnie uważane za niszowe. To fani muzyki alternatywnej najszybciej przerzucili się na, cóż, alternatywne sposoby dystrybucji muzyki, a z drugiej strony, to oni ciągle jeszcze ewidentnie kupują płyty. Przy okazji wylansowali nowe sposoby słuchania i odkrywania nowej, ekscytującej muzyki. Dziś naprawdę znaczące opinie dotyczące muzyki alternatywnej nie płyną z pism branżowych czy stacji radiowych – te media są już za wolne. Okresy wzrostu czy spadku popularności danego artysty mierzy się już nie w latach czy miesiącach, ale nierzadko w tygodniach. Przykładów zespołów, które zdobyły niemalże natychmiastową popularność dzięki morzu pochwał płynących z blogosfery można wymienić tysiące. I to w blogosferze właśnie należy szukać wskazówek co do tego, co czeka rynek muzyczny w przewidywalnej przyszłości, czyli pewnie w ciągu najbliższych 2-3 lat. Co będzie później? Czy rynek zmieni się tak bardzo, jak zmienił się przez ostanie 10 lat? Co z wytwórniami, dystrybutorami, sklepami, wreszcie artystami, którzy wraz z postępem technologicznym zarabiają coraz mniej na samej muzyce? Tego zapewne nikt nie jest w stanie przewidzieć.

3 komentarze:

Piotr Czarnota pisze...

Powrót winyli i kaset to nie taka zagadka. Wynika przede wszystkim z mitologizacji tych nośników - niby reliktów starych czasów, a jednocześnie symboli czasów, kiedy muzyka miała jakąś wymierną wartość i [w przypadku winyli] trzeba było o nią dbać. Na tym samym poletku wyrósł nam po cichu chillwave - nostalgia za utraconym 90'sem.

Nie można też nie doceniać powolnej kontrofensywy ze strony samych muzyków, którzy wydając albumy na winylach/kasetach puszczają w obieg krótkie, limitowane edycje [zamykające się w kilkuset sztukach]. Nie zniknął, jak widać, popyt na ekskluzywność i wyjątkowość.

Wojtek Barczyński pisze...

No wlaśnie.. ta nostalgia to dobry temat na następny wpis. A popyt na ekskluzywność nie tyle nie zniknął, ale będzie zapewne narastał, bo tego typu wydawnictwa to jedna z ostatnich rzeczy, na których da się jeszcze w tym biznesie zarobić.

Anonimowy pisze...

Jest masa tematów do poruszenia:
- co ze zmitologizowanym "ciepłym analogowym brzmieniu" przy cyfryzacji nagrywania, cd nie różni się już niczym od winyla, dopóki ktoś nie nagra sesji na nieprodukowane już taśmy
- kaseta wróciła dzięki noisowemu ruchowi - to tania alternatywa analogowa do winyla, a cdr jest znienawidzonym formatem
- ceny winyli nie powinny się różnić znacznie od cd, przynajmniej przez koszta produkcji, a winyle mamy min 10$ droższe, albo 15$ jak 180g, albo kolorowy czy picture disc, dodajmy podpis artystu za kolejną 5$ czy zróbmy lathe cut *czyli nagrajmy winyla w czasie rzeczywistym tak jak mastera, jeszcze delikatniejszy na niszczenie wyjdzie ale to już jest hiper exclusive no to za 100$ też się sprzeda
- cały ten ruch na limitowane edycje rozpoczęty przez artystów, dla których to była szansa na dodatkowy zysk poza trasami koncertowymi, na bezpośredni także zysk, podchwyciły duże wytwórnie i wydają teraż płyty w 5 wersjach "limitowanych" do 100tys sztuk. Nie dodając wartościowych dodatków najczęściej a cenę przemnażając według uznania. Zresztą niszowe wytwórnie też tego nadużywają