poniedziałek, 24 czerwca 2013

Valient Thorr - Our Own Masters (Volcom)

Wszechwładny Thorr powrócił! Tym razem z albumem, dzięki któremu powinni byś sławni, ale nie będą. Oto dlaczego. Ci brodacze zawstydzający innych brodaczy udoskonalili swój sposób na idealne łączenie Turbonegro ze starym Thin Lizzy już wieki temu. Dostarczają potężne riffy i porywające melodie z niedorzeczną prędkością i z wystarczającą energią, żeby stopić ci to coś, co nazywasz twarzą. Do tego Valient Himself dorzuca przemoczone piwem chóralne refreny i swój zwierzęcy ryk. Czy potrafi śpiewać. Oczywiście, że nie. Jego zadanie to maksymalne zdziczenie i wywiązuje się z niego w pełni. Nie oszukujmy się, gość ma brodate jaja, na widok których twoje własne jajeczka uciekłyby w popłochu. Ale to już przecież wiecie! Wszyscy to wiedzą. Tę kapelę wszyscy znają i biją przed nią pokłony (jeśli tego nie robisz - wyjdź) a jednocześnie jakimś cudem nadal grają dla setek a nie dla tysięcy. To dlatego, że robią zawsze dokładnie to, co chcą. A może umieścimy 27-sekundowy punkowy kawałek obok jedynego utworu Valient Thorr, który mógłby uchodzić za power balladę? Dlaczego nie! A może w jednym kawałku połączymy luzacki riff ZZ Top z hardcore punkowym syfem? No pewnie!

To jest bezkompromisowy, mięsisty, spocony i hałaśliwy ROCK'N'ROLL z brodą. I to nie byle jaką brodą. Ta broda jest dłuższa, niż seria Fast&Furious. Jest dłuższa niż kolejka po zielone piwo w dniu Św. Patryka. Jest nawet dłuższa od twojego wyimaginowanego fiuta, o którym opowiadasz legendy wszystkim dziewczynom. To nie jest materiał dla radia, choć jest tu masa świetnych melodii. To jest 12-piosenkowy album wypełniony taką ilością riffów, że wystarczyłoby na osiem albumów każdego innego zespołu. Valient Thorr mają gdzieś ile zmian tempa, dziwnych progresji akordów umieszczą na jednym albumie. Właśnie dlatego rządzą dużo mocniej, niż się niektórym wydaje. Mogliby być wielcy, gdyby tylko chcieli, to właśnie chcę powiedzieć. Więc ciesz się, że póki co można ich zobaczyć w małym klubie, a jeśli kiedyś wpadną do ciebie do domu, będą chcieli wypić całe twoje piwo i wykorzystać twoją żonę - pozwól im na to.

wtorek, 4 czerwca 2013

Takie ich zbójeckie prawo

Kiedy lata temu szukałem knajpy, w której mój zespół mógłby zagrać swój pierwszy koncert, chciałem zgodzić się na dowolną stawkę, łącznie z graniem za kilka piw - chodziło przecież bardziej o otwartą próbę, niż prawdziwy koncert. Kiedy sam zaproponowałem taką umowę managerowi kolejnego już lokalu, siedzący obok przy barze długowłosy bluesman oburzył się, że chcemy grać za darmo. "Grajcie chociaż za 400 zł, nie psujcie sceny" - usłyszałem. Ten apel pamiętam do dziś, choć nadal nie wiem, czy się z nim zgadzam.

Artykuł "Deszcz festiwalowych dotacji" Piotrka Lewandowskiego (PopUpMusic.pl) poruszył wiele osób, które ewidentnie albo do tej pory nie wiedziały, jak wygląda finansowanie dużych imprez kulturalnych/muzycznych, albo wiedziały, tylko nie miały okazji/odwagi/potrzeby podzielenia się tą wiedzą. Jak się okazuje, teoretycznie komercyjne imprezy są w dużym, a czasem bardzo dużym stopniu finansowane z publicznych pieniędzy. Do tego wszystkie podmioty dorzucające się do festiwali, od MKiDN przez Wojewodów po Burmistrzów są naciągane na kasę przez cwanych booking agentów z Zachodu.

Jeśli chodzi o windowanie cen, to o ile dobrze pamiętam, taka sytuacja nie jest ani nowa, ani szczególnie zaskakująca. Już dekadę temu pojawiały się artykuły na temat niezdrowej konkurencji między polskimi organizatorami koncertów. Zagraniczni agenci byli świadomi tego, że u nas można zrobić jeden, góra dwa koncerty Gwiazdy, więc pięknie rozgrywali kolejne agencje koncertowe, jednym podrzucając informację, że drudzy zaoferowali więcej, etc. Sytuację pogarszała kiepska infrastruktura: miejsc, gdzie da się zrobić koncert na kilka tysięcy osób było śmiesznie mało, podobnie wyglądała liczba dostępnych terminów. Właściciele i zarządcy sal koncertowych, od Spodka po Torwar, byli tego świadomi i dyktowali zachodnie stawki. Polskie agencje sięgały więc głębiej do kieszeni z konieczności utrzymania się na rynku, a kto dał się zagonić w kozi róg - odpadał z gry. Kilka naprawdę solidnych agencji zakończyło działalność po przegranej wojnie na "kto da więcej".

Tak niestety wygląda kapitalizm, prawa wolnego rynku są nieubłagane. A rynek koncertowy to czysty biznes, wokół którego kręci się kilku amatorów-hobbystów, którzy organizują koncerty klubowe. Jedynie tam można mówić o jakiejkolwiek solidarności zawodowej - kolega nie zrobi koncertu w tym samym mieście, dniu i godzinie, co Ty, bo to zaszkodzi "scenie". I to oni, jak pisze Lewandowski, tracą na podbijaniu cen występów festiwalowych, bo potem agenci wymagają tych samych stawek od nich. Z doświadczenia wiem, że agenci z Zachodu doskonale zdają sobie sprawę z tego, że z każdym należy rozmawiać osobno i jakie są nasze warunki rynkowe. Sprytny organizator wynegocjuje dobrą stawkę i zrobi koncert, na którym nikt nie straci, dotacje państwowe nie mają znaczenia.

Jednak na pewnym etapie zasady przestają obowiązywać. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zrobi to samo, co ty, tylko taniej, albo zaoferuje więcej. Sprzedawca zawsze będzie chciał sprzedać drożej a nabywca - kupić taniej. Ten sam towar na różnych rynkach jest inaczej pakowany, inaczej reklamowany, trafia też do innych odbiorców. Ma też inną cenę. Wiadomo, że występy festiwalowe są droższe, a my dodatkowo przepłacamy. Dlaczego? Bo Samorząd nie musi się znać na rynkowych stawkach, bo nawet zajmujące się bookingiem lokalne podmioty często nie mają odpowiedniego doświadczenia, bo agencje często rywalizują ze sobą bez oglądania się na zdrowy rozsądek. Ale czy w Polsce faktycznie przepłacamy dwukrotnie? Skąd te dane?

Druga sprawa to szkodliwość samego faktu wydawania niebagatelnych sum publicznych pieniędzy na imprezy muzyczne o mniejszym lub większym zasięgu. Gwarantuję Wam, że wydatki na kulturę są na ostatnim miejscu w każdym miejskim budżecie, więc jeśli wspomnianą w artykule Lewandowskiego Gminę Bemowo stać na to, by dołożyć pół miliona do koncertu RHCP, to można mieć pewność, że wszystkie inne potrzeby mieszkańców zostały wcześniej w zadowalający sposób spełnione. To prawda, że np. na Śląsku w tym roku Wojewoda wyda znacznie mniej na lokalne imprezy, ale te oszczędności to będzie tylko kropla w morzu potrzeb. Po katastrofie Kolei Śląskich te kilka zaoszczędzonych milionów niknie przy 160 milionach z konieczności przeznaczonych w 2013 roku tylko na transport kolejowy.

Oczywiście każdego świadomego obywatela powinna martwić każda niepotrzebnie wydana złotówka, niezależnie od tego jak olbrzymimi sumami operuje Minister czy lokalny samorząd. Piotr Lewandowski pisze o "wartości dodanej", która jest warunkiem koniecznym pozwalającym na zaakceptowanie wspierania komercyjnych imprez z publicznych pieniędzy w tak dużym stopniu. Zgadza się, festiwal wspierany z polskiego, państwowego budżetu powinien wspierać polskie projekty i inicjatywy. Bardzo często jednak władza z góry narzuca kierunek tych działań, co kończy się zmuszaniem Matmos do inspirowania się Chopinem, Tymona Tymańskiego do śpiewania słów Miłosza i wielu innych, często chybionych przedsięwzięć. Ale pamiętajmy - z punktu widzenia wolnego rynku wszystko gra - klient płaci, więc wymaga. A efektów faktycznej promocji polskich dóbr kultury potem i tak nie można zmierzyć w satysfakcjonujący sposób. Co innego, gdy zostawia się artystom wolną rękę, a wskazuje się jedynie tych, którzy tworzą tu i stąd pochodzą.

Prawdziwa wartość wynikająca z państwowych inwestycji w kulturę festiwalową, to wymierne i nie trudne do zmierzenia efekty ekonomiczne. Weźmy za przykład katowicki OFF Festival i - pośrednio - również Nową Muzykę. Co roku trafia tam 10 tys. ludzi, większość to przyjezdni. Korzystają z lokalnej bazy noclegowej, z transportu, z gastronomii. Zapytajmy właścicieli, czy cieszą się z większego ruchu w Kato, Lornecie z Meduzą, Hipnozie, Złotym Ośle, Mad Micku i wielu innych lokali w centrum. A czy Rondo Sztuki, BWA i Muzeum Śląskie nie mają wtedy większej frekwencji? Wrocławski festiwal Asymmetry wręcz zmienia karnet festiwalowy w wejściówkę pozwalającą za darmo zwiedzać lokalne muzea i galerie. Do tego dochodzi kwestia wpływu na wizerunek miasta. Dzięki takim imprezom jak OFF czy NM Katowice są postrzegane jako prężnie działający ośrodek kultury, a ludzie, którzy wspierali miasto w staraniach o miano Europejskiej Stolicy Kultury są bardzo często wychowankami tych właśnie imprez - pokazano im, że można, że da się, że warto w nich inwestować. A władze Mysłowic, które kilka lat temu wyrzuciły OFF, pewnie do dziś nie mają pojęcia jaki błąd popełniły. Znam masę ludzi, łącznie ze mną, którzy odkryli istnienie Mysłowic na kulturalnej mapie regionu dopiero przy okazji Festiwalu, a teraz zwyczajnie tam nie jeżdżą, bo nie ma po co.

A wracając na koniec do zawyżonych stawek, to osobiście bardziej oburza mnie wydanie 160 tys. zł na koncert Jana Garbarka z Hilliard Ensemble w kościele na kilkaset osób, niż zapłacenie 600 tys. My Bloody Valentine, którzy mają szansę nabić rekordową frekwencję na jednym z największych i najważniejszych festiwali w Polsce. Pewnie można było zapłacić im mniej, ale to wymaga większej sprawności przy negocjowaniu stawki, a skoro sponsor płaci, to kto bogatemu zabroni? Pamiętajcie: zawsze taniej kupić, drożej sprzedać.

sobota, 11 maja 2013

Najweselsza piosenka o wojnie, zdradzie i śmierci.

Kenny Rogers. Kenny, pieprzony, Rogers. Dziś wszyscy znają go jako okaleczonego przez chirurgów plastycznych białowłosego misia, który grał country już za Jagiellonów. W latach 60. XX w. Kenneth był jednak zwykłym hipisem. Razem z The First Edition nurzali się w importowanej z UK psychodelii, przebierali w kubraczki z żabotami niczym jakieś Procol Harum, eksperymentowali z narkotykami. Paradoksalnie jeszcze dziwniej wyglądała kariera Rogersa dekadę wcześniej, kiedy grał doo-wop i flirtował z jazz-rockiem. Wszystko zmieniło się gdy w 1969 roku The First Edition postanowili wziąć na warsztat jedną z najdziwniejszych piosenek w historii amerykańskiej muzyki rozrywkowej: "Ruby, don't take your love to town".

Teoretycznie wszystko się zgadza: zgrabna, choć minorowa melodia, klasyczna ballada w stylu country z jego najlepszego okresu. Do tego ciepły głos Kenny'ego Rogersa i dobrze zgrany zespół za jego plecami. Piosenka stała się na tyle popularna, że plastikowy Kenny (Ken?) wykonuje ją na żywo do dzisiaj. Popularność singla jest tym trudniejsza do wytłumaczenia, że tekst opowiada jedną z najsmutniejszych historii, jakie kiedykolwiek trafiły na płytę i najbardziej przypomina którąś z morderczych ballad Nicka Cave'a.

Oto bohater liryczny prosi swoją partnerkę, żeby nie wybierała się sama wieczorem na miasto, ubrana w najlepszy strój. To nie jego wina, że z tej głupiej, azjatyckiej wojny wrócił sparaliżowany. Jest dumny, że spełnił swój patriotyczny obowiązek. Rozumie, że dziewczyna w tym wieku ma swoje potrzeby i wie, że on nie może ich spełnić, ale prosi - Ruby, nie idź. W końcu ona wychodzi, trzaska za sobą drzwiami a on przyznaje: gdyby mógł wstać i sięgnąć po pistolet to pewnie by ją zastrzelił.

Ta wesoła historia wyszła spod ręki Mela Tillisa i, jak to mówią, jest oparta na faktach autentycznych, które wydarzyły się naprawdę. Znajomy Tillisa wrócił z II Wojny Światowej sparaliżowany od pasa w dół. Żona zaczęła go regularnie zdradzać, więc pewnego dnia zastrzelił najpierw ją a potem siebie. Życie pisze jednak najpiękniejsze scenariusze.

Przebój Rogersa został odebrany jako protest song przeciw trwającej wtedy wojnie w Wietnamie. Nasz country boy bronił się twierdząc, że piosenka jest o wojnie w Korei. A czy dziś ta piosenka jest mniej aktualna i mniej tragiczna? Gdzieś w Ohio jakiś chłop bez lewej nogi prawego oka, które stracił w Afganistanie zastanawia się ile jeszcze jest w stanie znieść upokorzenia, zanim rozwali najpierw swoją dziewczynę a potem siebie. Amerykańskiej gawiedzi nie przeszkadza to klaskać i podrygiwać za każdym razem, gdy słyszy tę piosenkę w radio albo na koncercie. To przecież taki skoczny kawałek!

Piosenka robiła dobrze słuchaczom również w Europie. Kolejne wersje językowe powstawały w Niemczech, Francji, Grecji a nawet Czechosłowacji, gdzie Pavel Bobek pięknie śpiewał: "Oh Ruby, nechtěj mi lásku brát". W samych Stanach powstała niezliczona ilość coverów. Za Ruby brali się głównie country-wyjadacze, jak Waylon Jennings czy Bobby Dare, ale swoją wersję nagrali też mistrzowie dobrych coverów Cake, a nawet serialowy Spock, Leonard Nimoy. Najciekawszą wersję nagrała jeszcze w 1969 roku Geraldine Stevens. Piosenka "Billy, I've Got To Go To Town," była odpowiedzią Ruby, oskarżanej w oryginale o puszczanie się na mieście. Geraldine odpowiada: Billy, musisz mi zaufać. To, że setki razy wychodzę sama na miasto w najlepszych ciuchach i wymalowana jak emaliowany garnek nie znaczy wcale, że Cię zdradzam. Cóż, to pewnie po takiej odpowiedzi pierwowzór całej tej historii wyciągnął gnata i dopisał do niej tragiczne zakończenie.

środa, 10 kwietnia 2013

Kilka powodów, dla których "Veep" powinien być Twoim ulubionym serialem.

"Veep" - w Polsce pokazywany pod tytułem "Figurantka", więc nie dziwcie się, jeśli o nim nie słyszeliście - to amerykański odpowiednik produkowanego przez BBC serialu "The Thick of It" - bezlitosnej satyry politycznej kręconej w dokumentalnym stylu "fly on the wall". Twórcą serialu jest Armando Iannucci, odpowiedzialny również za serię "I'm Alan Partridge", jeden z najczęściej nagradzanych seriali komediowych ostatnich dwudziestu lat. W Wielkiej Brytanii "The Thick of It" zaliczył cztery serie i zdobył mnóstwo nagród, w tym BAFTA.

Amerykańskie próby adaptacji brytyjskich komedii kończą się na trzy sposoby: w większości przypadków pilot trafia do kosza, nieco mniej seriali jest usuwanych z ramówki po kilku odcinkach, a nieliczne zostają i to zazwyczaj na kilka sezonów. Tak było w przypadku "The Office" czy "Shameless", tak będzie i teraz. "Veep" to drugi po "Girls" najlepiej oceniany serial HBO od dekady.

"Veep" nie jest zatem zwyczajną adaptacją, przygotowaną tylko na podstawie popularności pierwowzoru i obliczoną na automatyczny sukces. W tym przypadku najpierw grunt został zbadany przez wersję pełnometrażową - kręcony w USA film "In The Loop", który dostała nominację do Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany. Po tym sukcesie stacja HBO zamówiła u twórców "The Thick of It" sześć odcinków "Veep". Różnica między "Veep" a "The Thick of It" jest jednak taka, że widz nie musi siłować się z twardym szkockim akcentem głównego bohatera, pasywno-agresywnymi dialogami, które w brytyjskim wydaniu są strawne tylko do czasu i z miałkimi w gruncie rzeczy realiami brytyjskiej polityki. 10 Downing Street to adres 160 razy mniej ekscytujący, niż 1600 Pennsylvania Avenue.

Główną bohaterką "Veep" jest fikcyjna wiceprezydent USA, Selina Meyer. Fikcyjna, lecz operująca w realnych warunkach - spełnia tą samą rolę i w ten sam desperacki sposób próbuje podnieść rangę swojego w gruncie rzeczy nic nie znaczącego stanowiska. Wiceprezydent jest z jednej strony "wart mniej niż kubeł ciepłych sików", jak stwierdził kiedyś John Nance Garner, wiceprezydent za czasów Franklina Roosevelta. Z drugiej jest "o jedno uderzenie serca od prezydentury", w każdej chwili może zostać najpotężniejszym człowiekiem na Ziemi. W 98% przypadków rola wiceprezydenta sprowadza się do znalezienia sobie jakiegoś błahego, ale angażującego celu, o który można walczyć przez cztery lata, najlepiej nie mieszając w to Prezydenta. Walka z otyłością. Edukacja przedszkolna. Tego typu bzdury. Wielu wiceprezydentów próbuje jednak wyraźniej zaznaczyć swoją obecność na scenie politycznej, wpisać się na karty historii. Selina Meyer chce być zapamiętana jako ta, która przepchnęła ustawę o przyjaznych środowisku miejscach pracy - chce ograniczyć wpływy magnatów naftowych w Waszyngtonie. Każdy, kto choć minimalnie interesuje się amerykańską polityką wie, że to zwyczajnie niemożliwe, ale wie też, że to realny problem. Dlatego obserwowanie zmagań Seliny z członkami Kongresu, Białym Domem, który zawsze ma inne plany i wreszcie jej własnym sztabem są tak wciągające.

Dla naprawdę zainteresowanych polityką wewnętrzną USA oglądanie "Veep" przynosi fantastyczną ulgę, podobnie jak oglądanie "The Daily Show" czy "The Colbert Report" - słuchanie gadających głów z CNN czy Fox News może tylko człowieka zdołować, kablowe stacje informacyjne żerują na negatywnych emocjach, konfrontacyjna narracja jest im potrzebna do zatrzymania widza, który ma 900 innych kanałów do wyboru. Dlatego produkowany pod szyldem "comedy and fake news" program "The Daily Show" codziennie ogląda ponad milion osób, najwięcej w tym przedziale czasowym. Ludzie potrzebują mentalnej lewatywy na te wszystkie odchody, które serwują im politycy i dziennikarze. Podobną rolę spełnia "Veep" - pozwala śmiać z tych rzeczy, które w rzeczywistości powinny wpędzać nas w głęboką depresję.

Tony Hale, Matt Walsh i Anna Chlumsky

Kolejny argument to obsada. W głównej roli występuje Julia Louis Dreyfus, znana głównie ze świetnej roli Elaine w serialu "Seinfeld" i słabszej w "New Adventures of Old Christine". Jej Selina jest idealną mieszanką naiwności i małomiasteczkowego uroku Sary Palin, stalowych jaj Hilary Clinton i kompletnego braku kontroli nad językiem angielskim Joe Bidena. Jest maszyną do popełniania gaf. Bardzo, ale to bardzo chciała zostać Prezydentem, rolę zastępcy przyjmuje z pokorą, ale codziennie stara podnieść rangę swojego stanowiska, oczywiście najczęściej z kiepskim skutkiem. Jej zaplecze to też plejada znanych komediowych twarzy - znany z "Arrested Development" Tony Hale, gwiazda dziesiątek kręconych 20 lat temu filmów dla dzieci i szczęśliwie przywrócona dorosłym produkcjom Anna Chlumsky oraz weteran Upright Citizens Brigade i setek ról drugoplanowych Matt Walsh.

Ponieważ "Veep" jest bardzo głęboko osadzony we współczesności i aż się prosi o dopisanie konkretnych nazwisk i dat do postaci i wydarzeń, również jego promocja stara się zacierać granicę między serialową fikcją a naszą rzeczywistością. Premierę pierwszego sezonu promował klasycznie amerykański wyborczy autobus. Selina Meyer ma konta na Facebooku i Twitterze, gdzie pojawiają się te same wpisy, które w danym odcinku komentowali czy najczęściej dementowali ludzie z jej sztabu. Ma też stronę internetową i konto na YouTube, gdzie można obejrzeć rzecznika prasowego oprowadzającego nas po budynku czy samą Selinę zwracającą się do narodu w tej czy innej sprawie.

Najważniejszy powód, dla którego "Veep" powinien być Twoim ulubionym serialem to fakt, że jest bardzo zabawny. Bardzo. Drugi sezon startuje 14 kwietnia na HBO.

sobota, 6 kwietnia 2013

Hi, my name is Dennis Wilson, I make rock'n'roll records

Kiedy jego rówieśnicy z The Beatles nosili jeszcze garnitury i śpiewali o trzymaniu się za ręce, Dennis Wilson masowo rozdziewiczał nastoletnie fanki jak Ameryka długa i szeroka. Dobrze zbudowany, przystojny i do tego perkusista The Beach Boys, najgorętszego zespołu lat 60-tych w USA. Seryjnie żonaty, uzależniony od wszystkich najfajniejszych używek, nieokrzesany, ale jednocześnie bardzo wrażliwy i piekielnie utalentowany. W przypływie fantazji przez pewien czas utrzymywał rozrywkową rodzinę Charles'a Mansona i właściwie każdego, kto go o to poprosił. W końcu zapił się na śmierć w wieku 38 lat zostawiając cztery byłe żony i piątkę dzieci. Na szczęście krótko przed śmiercią zdążył jeszcze nagrać jedną z najlepszych płyt w historii rocka.

Dorastał w Los Angeles, kilkaset metrów od plaży, na której spędzał większość wolnego czasu, głównie na wagarach. Był zresztą jedynym Plażowym Chłopakiem, który pływał na desce. Jego młodszy brat Carl bał się wody a starszy Brian był neurotycznym kujonem i również stronił od plaży. Pozostali Beach Boysi, Al Jardine i Mike Love od początku istnienia zespołu interesowali się tylko ilością sprzedanych płyt i zarobionych dolarów, Dennisa i jego wybryki najczęściej ignorowali a czasem z całą mocą zwalczali, ale o tym za chwilę.

The Beach Boys, 1964. Od lewej: Mike Love, Al Jardine, Brian Wilson, Dennis Wilson, Carl Wilson.

Rodzina Wilsonów w dziedzinie dysfunkcji mogłaby ścigać się z samymi Jacksonami z ich najlepszych czasów. Typowa "nuklearna" rodzina z lat 50-tych, ojciec, matka, trzech synów, dom na przedmieściach. Pozornie ideał. Jednak za zamkniętymi drzwiami władzę niepodzielnie sprawował Murry Wilson, przeciętnie utalentowany kompozytor z głową do interesów i skłonnościami do przemocy domowej. Przymuszanie biciem do nauki i posłuszeństwa było w tym domu standardem a nastoletni Dennis był stałym celem ataków ojca. Kiedyś bójkę między nimi musiał przerwać sąsiad, bo apele matki tym razem nie wystarczyły.

Kiedy Carl i Brian zakładali zespół w 1961 roku, Murry automatycznie został jego managerem i nie zgodził się na to, by Dennis był członkiem The Beach Boys. Pomimo kilku lekcji gry na perkusji w szkole, Dennis nie wykazywał jeszcze talentu muzycznego a cały swój czas poświęcał na dziewczyny, samochody i surfing. Po błaganiach matki trafił jednak do składu, a ponieważ wszystkie inne instrumenty były już zajęte, zajął się perkusją. Nie wrócił jednak do lekcji, co zaowocowało jedynym w swoim rodzaju stylem gry na bębnach. Doskonała większość praworęcznych perkusistów krzyżuje ręce podczas gry, lewą ręką grając na rzadziej uderzanym werblu. Dennis nie znał tej zasady, bo nikt go jej nie nauczył, na werblu grał więc prawą, silniejszą ręką, dlatego jego styl gry był tak siłowy. Bardzo szybko musiał nauczyć się jak w czasie trwania utworu wymienić złamaną pałeczkę na nową.

Przez kilka kolejnych lat Dennis z sukcesami, choć w dużej mierze nieświadomie, budował swój status prawdziwej gwiazdy rocka. Słabość do groupies zaowocowała małżeństwem z jedną z nich - w 1965 roku ożenił się z Carol Freedman. Związek trwał dwa lata. Jednocześnie wewnątrz zespołu narastał konflikt między braćmi Wilson a duetem Love-Jardine. Do tego Murry Wilson nie zamierzał zrezygnować z lukratywnej posady managera najpopularniejszego zespołu w USA, jednak w 1964 roku Brian Wilson stwierdził, że ma już dość. Kiedy podczas sesji nagraniowej mega-hitu "I Get Around" Murry tak bezlitośnie krytykował Dennisa, że ten wybił pięścią dziurę w ścianie studia, Brian oświadczył ojcu, że właśnie został zwolniony. Murry aż do śmierci w 1973 roku pastwił się nad swoim potomstwem. W 1965 roku porwał jeszcze nastoletniego Carla i wywiózł na miesiąc do Europy. W liście do Briana wyjaśnił, że chciał bronić Carla przed złym wpływem starszych braci. W 1969 Murry próbował nawet odsprzedać prawa do piosenek The Beach Boys twierdząc, że więcej już na nich nie zarobi, bo zespół się skończył. Brian skutecznie zablokował transakcję i ostatecznie zerwał kontakty z ojcem. Żaden z braci Wilson nie pojawił się na jego pogrzebie.

Brian Wilson i Dennis Wilson.

Pod koniec lat 60. Brian Wilson najpierw wycofał się z grania koncertów z resztą zespołu, a gdy The Beach Boys polecieli na trasę po Japonii własnoręcznie popełnił najlepszą płytę w historii zespołu - "Pet Sounds". Płyta nie odniosła sukcesu komercyjnego, jej następczyni, czyli legendarna płyta "Smile" trafiła do szuflady na 40 lat. Brian zupełnie się załamał. Praktycznie zamieszkał w swojej sypialni, przez lata pocieszał się narkotykami, alkoholem i niemalże groteskowym obżarstwem. Co gorsza to Dennis był jednym z jego dealerów. Gdy dowiedział się o tym Mike Love, zwyczajnie dał Dennisowi po mordzie. Konflikt między nim a Dennisem to temat na osobny tekst - w kolejnych latach Mike Love kilkakrotnie wyrzucał Dennisa z zespołu, ten zaś odpowiedział m.in. małżeństwem z jego nieślubną, nastoletnią córką. W końcu Mike Love postarał się o sądowy zakaz zbliżania się Dennisa do niego i jego rodziny, ale musiał go tolerować podczas pracy w studiu i koncertów.

Dennis Wilson w pełni odnalazł się w trwającej w najlepsze epoce wolnej miłości. Jego dom przy Sunset Boulevard 14400 był przystanią dla wszelkiej maści hipisów, prawdziwym domem otwartym. W maju 1968 Dennis Wilson przywiózł do niego dwie autostopowiczki w celu zbliżenia światopoglądów i wymiany płynów ustrojowych. Po kilku upojnych dniach w domu pojawił się ich dobry znajomy Charlie Manson, a razem z nim kilkanaście kolejnych osób, które wspólnie pieszczotliwie nazywały siebie "rodziną". Przez kilka miesięcy Dennis był sponsorem rodziny Mansona, która korzystała z jego domu, pieniędzy, samochodów, ubrań i ubezpieczenia medycznego - Wilson sam nazywał to "największym rachunkiem za leczenie rzeżączki w historii medycyny". Charlie ciągle grał na gitarze i niektóre z jego piosenek były całkiem niezłe, więc Dennis przedstawił go m.in. Terry'emu Melcherowi, producentowi z Los Angeles. Terry sfinansował sesję nagraniową Mansona, ale po kilku incydentach z rodziną psychotycznego guru wycofał się z załatwienia obiecanego mu kontraktu płytowego.

Dennis Wilson i Charles Manson.

Gdy Dennis zorientował się, że Manson, mówiąc delikatnie, potrafi być bardzo kapryśny, sam wyprowadził się z domu przy Sunset Boulevard i zaczął się ukrywać. Kilka miesięcy później rodzina Mansona rozpoczęła polowanie na wszystkie osoby, które sam Charlie jedynie wskazywał jako swoich największych wrogów. W tym czasie Terry Melcher wynajął swój dom młodemu reżyserowi z Polski, Romanowi Polańskiemu. Nieświadoma tego faktu rodzina przystąpiła do likwidacji wrogów Mansona 8 sierpnia 1969 roku. W sumie w domu Melchera zginęło siedem osób, w tym ówczesna żona Polańskiego, Sharon Tate, która była w dziewiątym miesiącu ciąży. Dennis wpadł w panikę, ponieważ sam był na liście Mansona - w 1968 nagrał jego piosenkę "Cease to Exist" pod tytułem "Never Learn Not to Love" i, co gorsza, umieścił ją na płycie The Beach Boys pod swoim nazwiskiem. Cały czas pozostawał w ukryciu a narastające uzależnienie od kokainy i alkoholu nie polepszało jego stanu psychicznego. Odetchnął dopiero gdy Charles Manson trafił do więzienia. W ramach świętowania na trzy kolejne lata związał się z Barbarą Cherren i spłodził dwóch synów.

Dennis Wilson z synami.

W tym czasie Brian Wilson walczył z uzależnieniem i choć miewał przebłyski trzeźwości od czasu do czasu podrzucając The Beach Boys jakieś piosenki, to początek lat 70. był zdecydowanie czasem Dennisa Wilsona. Popularność The Beach Boys zaczęła gwałtownie spadać, ale takie piosenki jak napisana przez Dennisa ballda "Forever" nadal trafiały na listy przebojów. W kolejnych latach płyty The Beach Boys przegrywały z wschodzącymi gwiazdami radiowego soft-rocka - Fleetwood Mac czy Chicago. Mike Love i Al Jardine ponownie zaprzęgli do pracy Briana Wilsona, który między jednym odwykiem a drugim dostarczał im jedne z najgorszych piosenek w swojej karierze. Dennis ciągle dorzucał coś od siebie, ale większość kompozycji chował do szuflady. Wiosną 1971 roku dopisał kolejne osiągnięcie na liście swoich klasycznie rock'n'rollowych dokonań - po kilku głębszych jego prawa pięść z dużą prędkością spotyka się z szybą. Popękane szkło przecina mu ścięgna, uszkadza nerwy. Dennis zostaje automatycznie zwolniony z etatu perkusisty na wiele miesięcy.

W 1976 roku Dennis Wilson żeni się po raz trzeci, tym razem z Karen Lamm, byłą żoną klawiszowca Chicago, z którą Dennis romansował już kilka lat wcześniej, podczas wspólnej trasy obu zespołów. W domu Wilsonów panowały typowe celebryckie zwyczaje - on pił, ona go zdradzała i nierzadko odwrotnie. Kiedy pewnego wieczoru Dennis przyjechał domu, Karen wybiegła z domu z pistoletem i zaczęła do niego strzelać. Nie mogła mu wybaczyć, że cały dzień i pół nocy spędził w studiu nagrań. Dennis zdołał uciec do samochodu i odjechać a Karen zadzwoniła na policję informując służby, że jej pijany mąż pędzi gdzieś ulicami Los Angeles w podziurawionym Ferrari. Co zrozumiałe, Dennis sporo czasu spędzał na swoim jachcie, który prawdopodobnie kochał bardziej, niż żonę. Para rozeszła się po roku małżeństwa.

Karen Lamm i Dennis Wilson.

The Beach Boys obrali w tym czasie kierunek na bezpieczne mielizny nostalgii - podczas koncertów grali jedynie stare przeboje, a płyty nagrywali co najwyżej poprawne. Stabilny psychicznie Brian i komponujący na potęgę Carl celowali w gusta swoich starzejących się fanów. Tymczasem Dennis kończył pracę nad swoją solową płytą, nagrywaną z pomocą producenta Gregga Jakobsona i ze szczątkowym udziałem pozostałych braci Wilson. Beach Boysi traktowali to jako niegroźną fanaberię ich perkusisty, który ewidentnie musiał się gdzieś wyszumieć, ale te kilka piosenek, które napisał dla zespołu, raczej nie zwiastowało niczego spektakularnego. Wydana w 1977 roku płyta "Pacific Ocean Blue" musiała być dla nich szokiem. Wiecznie pijany, pokiereszowany lub zajęty kolejnymi dziewczynami Dennis nie miał prawa nagrać tak dojrzałej płyty. "Pacific Ocean Blue" była przełomowa pod względem brzmienia, a jej rozmach, instrumentarium i podejście do dynamiki do dziś zachwycają, podobnie jako kompozycje - wyważone, o nieortodoksyjnej budowie, nie mające nic wspólnego z plażowym dorobkiem jego macierzystego zespołu. Bogatym aranżacjom i bardzo osobistym tekstom towarzyszył zachrypnięty baryton Dennisa, któremu daleko było do falsetowych chórków The Beach Boys. Bombastyczny hymn "The River Song" czy sentymentalna ballada "Thoughts of You" należą do najlepszych piosenek lat 70., do dziś są nie-do-końca odkrytym skarbem muzyki rockowej tamtego okresu. Co więcej, płyta całkiem nieźle się sprzedawała, w ciągu roku osiągnęła nakład 300 tys. sztuk. Przez lata egzemplarze z pierwszego wydania osiągały astronomiczne ceny na aukcjach internetowych. Dopiero w 1991 roku płyta doczekała się wydania na CD, a cały nakład wyczerpał się w ciągu kilku miesięcy.

Zadowolony z efektów swojej pracy i na nowo związany z Karen Lamm Dennis przystąpił do pracy nad następczynią debiutu, płytą "Bambu". Niestety, w 1979 roku został ponownie relegowany z szeregów The Beach Boys. Ostateczna przegrana z używkami wydawała się nieunikniona. Odwracali się od niego najwierniejsi przyjaciele, którym znudziło się ciągłe ratowanie go z pijackich opresji. Na chwilę związał się z Christine McVie, wokalistką Fleetwood Mac, ale i ona szybko uciekła. Na początku lat 80. Dennis zasiadł za bębnami, ale co raz rzadziej śpiewał - jego głos nie wytrzymał walki z tysiącami kolejnych wypitych szklanek whisky i wypalonych papierosów. Do dziś krąży też legenda o bójce z jego udziałem, która skończyła się groźnym dla krtani ciosem w szyję. Ponoć Dennis nie skończył pracy nad drugą płytą również z tego powodu. W kontaktach z najbliższymi nie pomagał mu nowy związek z niemalże nastoletnią Shawn Love. Odcięty od pieniędzy z koncertów, Dennis sprzedał ukochany jacht i zamieszkał ze swoją nową rodziną w hotelu - jego czwarty syn urodził się w 1982 roku.

W wakacje 1983 roku The Beach Boys grają tradycyjny koncert z okazji święta 4 lipca, tym razem w Waszyngtonie. Spotykają się z Prezydentem Reaganem. Dennis ma wtedy 38 lat, ale wygląda na 10 lat starszego. Ubrani w modne pastelowe ciuchy koledzy z zespołu obściskują się z parą prezydencką. Od lat odcinają kupony od dawnej popularności, a m.in. ten koncert i nagrywane w tym czasie piosenki są ostatecznym dowodem ich skrajnego konformizmu i niemocy twórczej. Dennis jest jakby obok tego wszystkiego, praktycznie nie trzeźwieje przez całe tygodnie. Na kilka dni przed swoimi urodzinami w grudniu 1983 roku zgłasza się na odwyk. Jest pijany i ma przy sobie resztkę kokainy z poprzedniej nocy. Wytrzymuje 24 godziny, po czym wraca do picia. 28 grudnia imprezuje na jachcie znajomego przycumowanym przy Marina Del Rey. Przez cały dzień pije i jednocześnie nurkuje, próbując wyłowić przedmioty, które w tym miejscu w pijackim szale wrzucił do oceanu gdy sprzedawał swoją ukochaną łajbę. Przy kolejnej próbie wypłynięcia uderza głową w dno jachtu i tonie. Zaalarmowana straż przybrzeżna wyławia go po godzinie. Kilka dni później zostaje pochowany jak prawdziwy wilk morski - jego owinięte w amerykańską flagę ciało spoczywa na dnie oceanu.

The Beach Boys zadedykowali kolejną płytę "naszemu kochanemu bratu, kuzynowi i przyjacielowi". Do dziś kontynuują karierę, choć w 1988 nagrali jeden ze swoich największych i zarazem ostatnich przebojów, koszmarnie plastikową bossanovę "Kokomo". Nadal koncertują, ale jedynie reedycje ich klasycznych albumów zasługują na uwagę. Płyta Dennisa "Pacific Ocean Blue" w 2008 roku doczekała się reedycji, w skład której weszły wszystkie utwory, które zdążył nagrać na płytę "Bambu". Całość nadal świetnie się broni, dzięki czemu Dennis ciągle zyskuje nowych fanów. Dowodem na to niech będzie kilka książek i filmów dokumentalnych, które pojawiły się krótko po reedycji płyty. W 2013 roku na ekrany kin wejdzie też fabularyzowana biografia Dennisa w gwiazdorskiej obsadzie, w głównej roli wystąpi Aaron Eckhart. Premiera planowana jest na grudzień, kiedy przypadnie 30. rocznica śmierci muzyka. Trudno uwierzyć, że ta dramatyczna historia wypełniona rock'n'rollowymi ekscesami, wolną miłością, flirtem ze zbrodnią i nader wszystko wspaniałą muzyką dopiero teraz doczeka się ekranizacji. Ten doskonały scenariusz dawno napisał się sam.

środa, 2 lutego 2011

Joanna Newsom - Művészetek Palotája, Budapest. 29.01.2011

Opinions are like assholes – everybody has one, jak mawiał Brudny Harry. Podobnie jest z opiniami dotyczącymi koncertów – na 100 słuchaczy przypada 100 różnych recenzji. Oczywista prawda jest taka, że każdy z nas przynosi ze sobą na koncert osobny bagaż doświadczeń i uczuć, a to, czy koncert nam się spodoba zależy od miliona różnych czynników: naszego gustu, pogody, aktualnego stanu zaspokojenia podstawowych potrzeb, nastawienia i oczekiwań, etc. Dlatego każdy koncert zapamiętujemy i oceniamy inaczej, każdy pewnie zmieściłby się w swojej osobnej kategorii. Są takie, obok których przechodzimy obojętnie, są też te, które nie dają spać po nocach jeszcze wiele dni później. Zdarzają się lepsze i gorsze, czasem idole potwornie rozczarowują a wykopani spod ziemi debiutanci rozkładają nas na łopatki. Z czasem nawet te najlepiej wspominane gubią się w zalewie setek kolejnych, atmosfera nabożnego wyczekiwania ustępuje miejsca poczuciu swoistego deja vu – wszystko już było, nic nie może nas zaskoczyć. Nawet teoretycznie świetne koncerty nie są w stanie wywołać w nas uczuć, które towarzyszyły nam jeszcze kilka lat wcześniej, kiedy z drżeniem kończyn i przyśpieszonym pulsem czekało się w ciemnościach aż na scenę wyjdą ONI.

Czasem jednak w tym morzu rutyny i przewidywalnych zagrań zdarza się – raz na dekadę, raz na setki innych koncertów – występ absolutnie doskonały. Kiedy wszystkie ważne i błahe czynniki układają się w idealną mozaikę, której zwieńczeniem jest muzyka. Wtedy znowu czujemy się jak na pierwszym koncercie, jak zahipnotyzowani wchłaniamy każdą sekundę, każdą nutę, każde słowo i gest. Tak było 29.01.2011, gdy w budapesztańskiej sali Művészetek Palotája wystąpiła Joanna Newsom.

Jeszcze nigdy nie miałem tak wielkich oczekiwań w stosunku do artysty i jeszcze nigdy nie zostały one spełnione z tak dużą nawiązką. Dosłownie wszystko zagrało wzorowo – od idealnej setlisty przez wykonanie, akustykę, konferansjerkę i scenografię, aż po atmosferę całego wieczoru i okalających go kilku dni spędzonych w węgierskiej stolicy. Stare kompozycje w nowych aranżacjach zabrzmiały nadzwyczaj dojrzale. Joanna to już nie piskliwe dziecko, które pamiętamy z wczesnych nagrań, w których znajdujemy jedynie przebłyski geniuszu. To w pełni ukształtowana artystka, kontrolująca każdy aspekt swojej muzyki, ale niepozbawiona tej nieposkromionej pasji, za którą jedni ją uwielbiają a inni raczej nie. Zdaje się, że w tej chwili Newsom znajduje się u szczytu swoich możliwości i ten występ był tego jasnym dowodem. Jeśli nadal będzie się rozwijała, nagrywała jeszcze lepsze płyty i grała jeszcze lepsze koncerty, to nie mam pewności czy mój mały umysł nie eksploduje przy ponownym spotkaniu z jej muzyką na żywo.

Już sam koncert był spełnieniem marzeń każdego fana Joanny a dzieła zniszczenia dopełniło swoiste after party, które odbyło się dzień później w małej, jazzowej knajpce niedaleko mostu Elżbiety. Tam występowali już tylko wspomagający Newsom muzycy – Neal Morgan i Andy Strain – a sama Joanna klaskała, piszczała i żłopała piwo z kufla, który ledwo była w stanie podnieść. Magia tych bez mała 72 godzin spędzonych z Joanną Newsom jest w gruncie rzeczy nie do opisania i nie do powtórzenia. Życzę sobie i wszystkim Wam, żeby w Polsce w końcu też odbywały się takie koncerty w takich salach koncertowych, z takim dojazdem i taką atmosferą. Dziś czuję się trochę jak nastolatek, który w głębokim PRLu przywozi z Anglii jedyną w mieście płytę z prawdziwym rock'n'rollem. Dotknąłem absolutu i oto niosę dobrą nowinę – zanoście modły o ten koncert a zobaczycie i usłyszycie. Amen.

środa, 20 października 2010

UNSOUND dzień drugi

19:30 INTERSECTIONS
(Silje Nes, Laetitia Sadier, Mice Parade)

Drugi UNSOUNDowy wieczór wypełniła muzyka, która nijak miała się do myśli przewodniej festiwalu, ale nie mogło być inaczej, skoro nikt tego od zaproszonych zespołów nie wymagał. Ot, łączona trasa kilku znajomych, której kolejnym przystankiem był Kraków, a że przy okazji wypełnią jeden dzień festiwalowej ramówki? A co to za festiwal? Odbywa się co roku?*



Zacznijmy od tego, że koncert rozpoczął się z prawie 40-o minutowym poślizgiem, ponieważ zespoły bardzo późno przyjechały do Krakowa i sound check trwał praktycznie do ostatniej chwili. Takie ich zbójeckie prawo, niestety. Silje Nes, wątłej postury Norweżka, która otworzyła wieczór, występowała długo i zawzięcie. Towarzyszący jej duet perkusisty z basistą/skrzypkiem dwoił się i troił, instrumentów na scenie przewinęło się kilkanaście. Wspomagani przez loopstation muzycy tworzyli na scenie mocno rozbudowane konstrukcje, które choć same w sobie bardzo urokliwe, miały jednak jedną zasadniczą wadę – towarzyszył im głos Silje Nes. Nie ma nic złego w głosie pozbawionym charyzmy, często balansującym na granicy słyszalności, nie o to tu chodzi. Dużo gorzej jednak, gdy głos ten należy do gatunku tych, o których zapomina się 3 sekundy po usłyszeniu piosenki, które ledwo niosą melodię, a co dopiero tekst i ewentualnie jakieś emocje. Jestem pewien, że Silje Nes zyskała sobie kilku fanów tym występem, ja zapamiętam z niego tylko kilka zaskakujących zagrywek perkusyjnych i.. to w zasadzie tyle.



Latitia Sadier, znana z występów w Stereolab, zamknęła swój solowy występ w 20 minutach, co okazało się długością idealną. Nie to, żeby męczyła jakoś strasznie, rzekłbym, że wręcz przeciwnie. Po prostu jej muzyka w tej dawce i w tym miejscu (wciśnięta między dwa mocno rozbudowane składy) sprawdziła się idealnie. Piękny głos, piękne melodie, do tego, uśmiech na scenie i na widowni. Legendarny status Leaetitii został gdzieś za kulisami, trudno było nie ulec zauroczeniu.
Koncert Mice Parade zapowiadał się jako eksplozja dźwięków granych w wirtuozerski sposób. Znani między innymi z HiM czy June of 44 muzycy samą swoją dyskografią wywołują dreszcze u fanów post- czy math-rocka. I rzeczywiście, koncert zagrany został na dwa zestawy perkusyjne, 3 gitary, 2 głosy i klawisze (obsługiwane przez Gunnara z mum, który jak tak dalej pójdzie będzie występował w Krakowie dziesięć razy w roku) i miejscami porażał bezwzględną egzekucją niezwykle skomplikowanych rytmów i struktur. Gatunkowo mieliśmy do czynienia z eklektyczną mieszanką, której podstawą był motoryczny rock, ale wycieczki w kierunkach muzyki progresywnej, latynoskiej czy nawet dubowej były nader częste. Cały ten natłok dźwięków i skojarzeń sprawiał jednak wrażenie nieco chaotycznego i raczej dekoncentrował niż przyciągał. Muzykom Mice Parade trudno odmówić umiejętności a sam koncert dostarczył solidnej dawki emocji z gatunku tych najprzyjemniejszych, jednak o stanach euforycznych nie mogło być mowy.



*Zapytał Adam Pierce nieco skonsternowaną publiczność podczas koncertu Mice Parade.