sobota, 11 maja 2013

Najweselsza piosenka o wojnie, zdradzie i śmierci.

Kenny Rogers. Kenny, pieprzony, Rogers. Dziś wszyscy znają go jako okaleczonego przez chirurgów plastycznych białowłosego misia, który grał country już za Jagiellonów. W latach 60. XX w. Kenneth był jednak zwykłym hipisem. Razem z The First Edition nurzali się w importowanej z UK psychodelii, przebierali w kubraczki z żabotami niczym jakieś Procol Harum, eksperymentowali z narkotykami. Paradoksalnie jeszcze dziwniej wyglądała kariera Rogersa dekadę wcześniej, kiedy grał doo-wop i flirtował z jazz-rockiem. Wszystko zmieniło się gdy w 1969 roku The First Edition postanowili wziąć na warsztat jedną z najdziwniejszych piosenek w historii amerykańskiej muzyki rozrywkowej: "Ruby, don't take your love to town".

Teoretycznie wszystko się zgadza: zgrabna, choć minorowa melodia, klasyczna ballada w stylu country z jego najlepszego okresu. Do tego ciepły głos Kenny'ego Rogersa i dobrze zgrany zespół za jego plecami. Piosenka stała się na tyle popularna, że plastikowy Kenny (Ken?) wykonuje ją na żywo do dzisiaj. Popularność singla jest tym trudniejsza do wytłumaczenia, że tekst opowiada jedną z najsmutniejszych historii, jakie kiedykolwiek trafiły na płytę i najbardziej przypomina którąś z morderczych ballad Nicka Cave'a.

Oto bohater liryczny prosi swoją partnerkę, żeby nie wybierała się sama wieczorem na miasto, ubrana w najlepszy strój. To nie jego wina, że z tej głupiej, azjatyckiej wojny wrócił sparaliżowany. Jest dumny, że spełnił swój patriotyczny obowiązek. Rozumie, że dziewczyna w tym wieku ma swoje potrzeby i wie, że on nie może ich spełnić, ale prosi - Ruby, nie idź. W końcu ona wychodzi, trzaska za sobą drzwiami a on przyznaje: gdyby mógł wstać i sięgnąć po pistolet to pewnie by ją zastrzelił.

Ta wesoła historia wyszła spod ręki Mela Tillisa i, jak to mówią, jest oparta na faktach autentycznych, które wydarzyły się naprawdę. Znajomy Tillisa wrócił z II Wojny Światowej sparaliżowany od pasa w dół. Żona zaczęła go regularnie zdradzać, więc pewnego dnia zastrzelił najpierw ją a potem siebie. Życie pisze jednak najpiękniejsze scenariusze.

Przebój Rogersa został odebrany jako protest song przeciw trwającej wtedy wojnie w Wietnamie. Nasz country boy bronił się twierdząc, że piosenka jest o wojnie w Korei. A czy dziś ta piosenka jest mniej aktualna i mniej tragiczna? Gdzieś w Ohio jakiś chłop bez lewej nogi prawego oka, które stracił w Afganistanie zastanawia się ile jeszcze jest w stanie znieść upokorzenia, zanim rozwali najpierw swoją dziewczynę a potem siebie. Amerykańskiej gawiedzi nie przeszkadza to klaskać i podrygiwać za każdym razem, gdy słyszy tę piosenkę w radio albo na koncercie. To przecież taki skoczny kawałek!

Piosenka robiła dobrze słuchaczom również w Europie. Kolejne wersje językowe powstawały w Niemczech, Francji, Grecji a nawet Czechosłowacji, gdzie Pavel Bobek pięknie śpiewał: "Oh Ruby, nechtěj mi lásku brát". W samych Stanach powstała niezliczona ilość coverów. Za Ruby brali się głównie country-wyjadacze, jak Waylon Jennings czy Bobby Dare, ale swoją wersję nagrali też mistrzowie dobrych coverów Cake, a nawet serialowy Spock, Leonard Nimoy. Najciekawszą wersję nagrała jeszcze w 1969 roku Geraldine Stevens. Piosenka "Billy, I've Got To Go To Town," była odpowiedzią Ruby, oskarżanej w oryginale o puszczanie się na mieście. Geraldine odpowiada: Billy, musisz mi zaufać. To, że setki razy wychodzę sama na miasto w najlepszych ciuchach i wymalowana jak emaliowany garnek nie znaczy wcale, że Cię zdradzam. Cóż, to pewnie po takiej odpowiedzi pierwowzór całej tej historii wyciągnął gnata i dopisał do niej tragiczne zakończenie.

Brak komentarzy: