środa, 11 sierpnia 2010

OFF_Relacja #4

Dzień trzeci (czwarty) i ostatni. Tym razem się udało, załapaliśmy się na spory fragment koncertu Ed Wood, którzy, jak się okazuje, na żywo grają świetnie, choć ich nagrania są przecież niesłuchalne. Kolejny mocny cios zaserwowali Brytyjczycy z Pulled Apart By Horses, którzy pewnie graliby zwykłego hardcore'a, gdyby nie wrodzona skłonność do pisania świetnych, intrygujących, hard rockowych riffów zahaczających o repertuar Black Sabbath.



Następnie The Tallest Man On Earth zagrał na swojej zepsutej gitarze i zepsutym głosie tak, że aż trudno uwierzyć, że to Szwed, a nie Amerykanin gdzieś z południowych Stanów. Bear In Heaven wypadli bardzo przyzwoicie, pomimo wyraźnie słyszalnych inspiracji, do których z pewnością można zaliczyć The Knife, czy pierwszy album Yeasayer. Norwegowie z Casiokids ewidentnie stawiają na proste, ale zgrabne melodie zamiast niepotrzebnych sztuczek technicznych, dzięki czemu dali najbardziej strawny i chyba najbardziej roztańczony synthpopowy koncert festiwalu. Bardzo pozytywnie zaskoczyły Dum Dum Girls, które znaną z debiutanckiego nagrania lo-fi popową muzykę, na żywo oprawiają w powalającą, goth-westernową stylizację. Do tego piękne, harmonizowane wokale i cover Stonesów na otwarcie – nie można się nie zakochać.



Wiedziony legendą Galaxie 500 zaszedłem na koncert Damon & Naomi i nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobało, ale słów zachwytu również nie usłyszycie. To samo tyczy się występu No Age, którzy pięknie generują hałas, ale zupełnie nie potrafią pisać piosenek, co potwierdził najlepszy w całym zestawie cover Black Flag. Brak im tego czegoś, co tak świetnie sprawdza się w przypadku np: Japandroids – umiejętności łączenia agresji z dostatecznie wpadającą w ucho, ale nie ckliwą melodią. Później było już tylko lepiej: The Raveonettes udowodnili, że nie bez powodu byli i są jednymi z liderów odrodzenia garażowego brzmienia w muzyce rockowej a piekielnie utalentowana liderka Tune-Yards powaliła eklektyczną mieszanką opartą głównie o afrykańskie rytmy i niezwykły, mocny głos.



O koncercie The Flaming Lips już od miesięcy mówiło się tylko w podniosłym tonie, miał to być najważniejszy koncert tego sezonu i pod wieloma względami chyba faktycznie tak było. Z kosmiczną oprawą ich występu może konkurować chyba tylko nadchodzący krakowski występ Muse, natomiast muzycznie pewnie pozostaną bezkonkurencyjni. Oczywiście, że Wayne Coyne nieco fałszuje a cała ta cyrkowa oprawa być może odciągała uwagę od pozostałych niedoskonałości, z przykrótką set listą na czele. Mam jednak wrażenie, że to raczej porywająca atmosfera beztroskiego, muzycznego święta zaważyć musi na najwyższej ocenie tego koncertu.

Brak komentarzy: