środa, 11 sierpnia 2010

OFF_Relacja #3

Dzień trzeci (drugi). Polskie przygrywki niestety znowu wypadły z planu dnia. Sobota wystartowała jednak z impetem dzięki bardzo udanemu występowi FM Belfast, którzy porwali trójkowy namiot w radosnym pląsie. Kolejne dwa koncerty odbywały się równocześnie, na skrajnie oddalonych od siebie scenach, ale ponieważ obie formacje cenię wysoko, udało mi się pojawić i tu i tam. Po Mitch & Mitch spodziewałem się triumfalnego powrotu na OFF po niezapomnianym występie z 2006 roku, ale okazało się, że ewidentnie nie są już na fali wznoszącej – widziałem ich kilkanaście razy, ale jeszcze nigdy nie spotkali się z tak słabym przyjęciem. Tides From Nebula wręcz przeciwnie – ich pełna post-metalowego patosu muzyka wywołała u widowni wypełniającej namiot Sceny Eksperymentalnej niemalże spazmy zachwytu. Później dość długo nie działo się nic ciekawego, aż do występu Archie Bronson Outfit. Surowy, psychodeliczny rock przywodzący na myśl dokonania Clinic przywrócił mi nadzieję na to, że dzień jeszcze nie jest stracony. Na Scenie Leśnej brytyjczycy z Tunng dali zdaje się poprawny, łagodnie folkujący koncert, z którego jednakowoż nie zapamiętałem niczego szczególnego. These Are Powers w tym samym czasie zamienili Scenę Eksperymentalną w nowojorskie indie disco, w moim przypadku zaostrzając jedynie apetyt na ewentualny występ Gang Gang Dance. W kraju, w którym wódka leje się szerokim strumieniem a najpopularniejsza melodia to Sto Lat, koncert swojsko brzmiących A Hawk And A Hacksaw musiał spotkać się ze świetnym przyjęciem, i tak było w istocie – skrzypki z harmonią przycinały tak, że aż kierpce furkały.



Duńczycy z Mew wypełnili kolejną godzinę świetnie wyreżyserowanym występem, który z jednej strony czerpał z tradycji bombastycznego rocka progresywnego, a z drugiej zaś z mazgajowatego plumkania w stylu Snow Patrol czy Keane. Jednym z dwóch najbardziej chyba oczekiwanych występów całego festiwalu był koncert kombatantów z Dinosaur Jr. Strasznie lubię ten zespół, doceniam i słyszę jego wkład w jakieś 70% muzyki, której słucham na co dzień. Nie zmienia to faktu, że ich katowicki koncert nie wywoływał żadnych emocji. Ot, zagrali kilka hitów i zeszli ze sceny, a licznie zgromadzona publiczność odpłaciła im stojąc nieruchomo w niemalże całej swojej rozciągłości.



Kolejną wycieczką w krainę płyt dawno już osłuchanych na śmierć był koncert Lali Puna, który zapewne sprawdziłby się lepiej w kameralnej sali, do tego na wysokości roku 2005. Na zakończenie jeden z niewielu naprawdę frapujących koncertów całego festiwalu – formacja Zs, która udowodniła, że z minimalnym składem i odrobiną odwagi można robić prawdziwe cuda. Nie każdy potrafi (i powinien) improwizować na scenie, a Ci chłopcy zrobili z improwizacji na dwie gitary, perkusję i saksofon prawdziwą broń masowego rażenia.

Brak komentarzy: