wtorek, 31 sierpnia 2010

Pamięć vs Nostalgia

Dziwna sprawa z tą nostalgią. Każdy jej ulega od czasu do czasu, ale czy zastanawialiście się kiedyś gdzie kończy się pamięć o czymś a zaczyna rozpamiętywanie? Każde zjawisko, trend, wydarzenie czy postać w którymś momencie przechodzi ze stanu skupionego do zupełnie rozmytego, masowo zapominamy o wszystkich niepotrzebnych, ale często też niewygodnych szczegółach i koncentrujemy się na tym, co wywołuje w nas ckliwe rozrzewnienie na samą myśl o tymże. Zmarnowane lata i całe dekady z perspektywy czasu nie wydają się już takie złe, wszystko nabiera innego wymiaru i dziwnym trafem rzeczy, do których jeszcze kilka lat temu nikt by się nie przyznał, nagle wracają na salony praktycznie nienaruszone, często wręcz otoczone atmosferą kultu. No dobrze, ale jak to się ma do muzyki popularnej? Już wyjaśniam.

Punktem wyjścia niech będzie chillwave, którego popularność zasadza się praktycznie w całości właśnie na nostalgii. Nie trzeba dużo główkować, żeby usłyszeć w nim pop lat 70tych i 80tych, od struktury utworów po brzmienie, często dodatkowo przejaskrawione, żeby nikt nie miał wątpliwości, że ma do czynienia z retro-stylizacją. Do tego dorzuciłbym jeszcze nostalgię za latami 90tymi, bo dzisiejsi słuchacze chillwave'u wtedy właśnie zaliczyli teoretycznie najbardziej beztroskie dni swojego życia, które z pewnością wypełniały również dźwięki dekad poprzednich. I to właśnie ta dekada zalicza ostatnimi czasy szczególnie widoczny comeback.

No bo tak. Do ogłoszenia powrotu jakiejś dekady potrzebna jest – według mojej teorii – cezura czasowa min. 10 lat. Po tym czasie kolektywna świadomość kasuje całą zbędną wiedzę na temat danego okresu, przede wszystkim zaś związane z nim negatywne emocje. Pamiętacie lata 80te? No pewnie, pierwszy hip-hop, raczkujący indie-rock, korzenie grunge'u, filmy z Rambo i Żółwie Ninja. A Rick Astley, Debbie Gibson, Wham, Spandau Ballet? A epidemia AIDS, agresja na Afganistan, stan wojenny? Nieee, kto by sobie tym zaprzątał głowę, wtedy było fajnie i koniec. Poza tym Spandau Ballet byli zupełnie OK. To samo tyczy się lat 90tych. To były czasy! Nintendo, hity z satelity, BMX, naklejki z NBA. W muzie też same cuda, Nirvana, Radiohead, britpop, Tupac i Biggie, etc. Byli też Shaggy, Backstreet Boys i Limp Bizkit, ale raczkująca właśnie nostalgia za latami 90tymi jeszcze ich nie rozgrzeszyła.

No właśnie, czy znacie taki trend w muzyce, który nie doczekał się reaktywacji po latach? Mega-obciachowe disco, dawniej strawne tylko dla naspidowanych bywalców klubów, dziś podrywa do tańca i zatwardziałych awangardzistów. Stylizowany na lata 80te synth-pop z powodzeniem radzi sobie nie tylko na listach przebojów, ale i w indie-dyskotekach (vide La Roux, Hurts). Tandetny, plastikowy pop lat 90tych dziś zdobywa rzesze fanów, którzy jeszcze 15 lat temu pogardzali (lub pogardzaliby) takimi potworkami jak Ace of Base, a dziś bez cienia zażenowania pląsają przy hitach Lady Gagi. Każdy popularny nurt przeżywa w końcu odwet medialny, czy też po prostu wywołany zmęczeniem słuchaczy spadek popularności. Z podkulonym ogonem chowa się gdzieś w swojej niszy, przeczekuje chude lata, ale prędzej czy później wraca z nową siłą, odchudzony i skrojony do potrzeb nowych słuchaczy. Nie zdziwiłbym się, gdyby tuż za rogiem czaił się wielki comeback flanelowego, klasycznego grunge'u, a zaraz za nim opuszczony krok królów nu-metalu. Dajcie mu odpowiednio dużo czasu, a nawet 'najgorsze gówno' zostanie zrehabilitowane do co najmniej akceptowalnego statusu.

Na koniec zagadka: jak myślicie, które zjawiska i postacie niedawno zakończonej dekady mają największą szansę na powrót za te 10-15 lat?

piątek, 20 sierpnia 2010

Produkcja_Dystrybucja_Rewolucja

W ostatnich miesiącach miało miejsce kilka wydarzeń, pozornie niezwiązanych ze sobą, ale jakże symptomatycznych dla aktualnego stanu przemysłu muzycznego. Po pierwsze, w maju odnotowano najniższą sprzedaż płyt kompaktowych od 1991 roku. Po drugie, w tym samym tygodniu numerem jeden w USA była nowa płyta The National. Po trzecie, całkiem niedawno najnowsza płyta Arcade Fire w dniu premiery również trafiła na pierwsze miejsce Billboard 200, głównie dzięki sprzedaży cyfrowej i ...płyt winylowych. Zatrzymajmy się przez chwilę przy pierwszym wydarzeniu.

Pamiętacie jeszcze jak to było w latach 90ych? Teoretycznie nie zmieniło się tak wiele. Wtedy, tak jak dziś, w piłkę grało się po jedenastu a samochody tankowało się benzyną. Dla wielkich wytwórni to były złote czasy Pewnie, że płyty kompaktowe były drogie, ba, relatywnie były dużo droższe niż dziś. Na szczęście nie było dla nich sensownej alternatywy. Przegrywanie muzyki na dużo słabszej jakości kasety czy porównywalne jakościowo, ale horrendalnie drogie minidyski mijało się z celem. Był jeszcze „drugi obieg” płyt, wytłoczonych gdzieś w tajdze, z okładką drukowaną via HP, dostępnych po konkurencyjnej cenie, z możliwością negocjacji. Żadne z tych zjawisk nie stanowiło realnego zagrożenia dla sprzedaży oryginalnych kompaktów, które w rekordowym 1999 roku tylko w USA rozeszły się w liczbie 982 milionów sztuk.

W tym samym roku jakiś dzieciak z Bostonu uruchomił lawinę, która zniszczyła dotychczasowy układ już na zawsze. Strona naspter.com wystartowała w czerwcu 2001 roku i udostępniała pierwszy program do swobodnej wymiany plików opatrzonych rozszerzeniem *.mp3. Dotychczas „problem” mp3 był marginalizowany, ponieważ kompresowane pliki były relatywnie niskiej jakości i zajmowały całkiem sporo miejsca na mikroskopijnych dyskach ówczesnych pecetów. Do tego do ich ewentualnej wymiany potrzebna była umiejętność obsługi protokołu IRC, no i przydawało się szybkie, stałe łącze, na które stać było niewielu domowych użytkowników. Sytuacja wyglądała zupełnie inaczej na amerykańskich kampusach, i to tam napster zrobił największą furorę.

Zanim grube ryby z wytwórni zorientowały się co się dzieje – było już po wszystkim. Kolejne klony napstera łączyły już nie tysiące, a miliony użytkowników wymieniających się swoimi zasobami, do czego przyłożyła się rosnąca w kolejnych latach popularność taniego i szybkiego dostępu do internetu. Jednocześnie burza rozpętana przez organizacje chroniące właścicieli praw autorskich oraz tabuny spanikowanych artystów (którzy, nota bene, w większości owych praw nie posiadali) ostatecznie doprowadziła do zamknięcia napstera w 2001 roku. Był to pierwszy i zarazem ostatni sukces odnotowany przez wielkie wytwórnie w tej nierównej walce. Model dystrybucji, do którego byli przyzwyczajeni legł w gruzach, ale oni nie mieli zamiaru tego zaakceptować. Wśród zacietrzewionej większości ludzi z branży znaleźli się jednak tacy, którzy już wtedy wiedzieli, że lepiej wyjdą na szybkim dostosowaniu się do nieuchronnych zmian.

Na rynku pojawiła się nisza, którą najszybciej dojrzeli ludzie z Apple'a, wprowadzając do sprzedaży rewolucyjnego jak na owe czasy iPoda i przede wszystkim uruchamiając wiosną 2003 roku sklep iTunes. Dziś sprzedażą plików z muzyką zajmuje się kilkadziesiąt podobnych sklepów a wpływy pochodzące ze sprzedaży cyfrowej kilka lat temu przegoniły już sprzedaż płyt CD. Co prawda puryści narzekają na niską jakość plików oferowanych przez większość dystrybutorów (zwykle jest to żałosne 128kbps), ale w ciągu dekady zdążyła wytworzyć się grupa słuchaczy, którzy dosłownie wychowali się na empetrójkach. Ich słuch nie jest już w stanie odróżnić muzyki z CD od tej z iPoda, więc wolą o wiele mniej kłopotliwe w przechowywaniu pliki od fizycznej kopii. Przyłożyły się do tego również stacje radiowe, które praktycznie w 100% przesiadły się na odtwarzanie muzyki w mp3, przyzwyczajając w ten sposób masowego odbiorcę do muzyki w gorszej jakości. I choć nielegalna wymiana plików wciąż kwitnie i nie da się jej żadnym sposobem opanować, to legalna dystrybucja stanowi w tej chwili główne źródło dochodów w przemyśle muzycznym. Do tego ci sami ludzie, którzy we wszelakich mediach pomstują na piractwo i spadającą sprzedaż płyt, jednocześnie inkasują rekordowe zyski z rynku, który dziwnym trafem nie ma zamiaru się kurczyć.

No dobrze, ale co z tymi winylami? No właśnie, zjawisko reanimacji płyt winylowych jest dość zagadkowe. Wygląda na to, że na rynku wytworzyło się kilka podgrup. Mamy więc tych, którzy ciągle jeszcze kupują kompakty (w zeszłym roku było to prawie 600 milionów sztuk na całym świecie), mamy tych, którzy zamienili wszelkiej maści płyty na pojemne dyski twarde, i wreszcie tych, którzy fetyszyzują format o znikomej trwałości, ale za to otoczony aurą jakiegoś analogowego obrzędu i dający spore pole do popisu dla projektantów i grafików. Oczywiście wszystkie te grupy przenikają się i nie trudno wyobrazić sobie słuchacza kolekcjonującego wszystkie możliwe formaty, łącznie z kasetami, które, o zgrozo, ostatnio również zaliczają skromny, ale widoczny comeback.

Pomimo tej swoistej mody na teoretycznie martwe formaty, dominacja dystrybucji cyfrowej na rozwiniętych ekonomicznie rynkach (Polska to ciągle zaścianek, nie tylko w tej kwestii) stała się faktem, ale przy galopującym rozwoju technologii już wkrótce może nas czekać zmiana lidera. Wszystko wskazuje na to, że kolejnym krokiem będą błyskawicznie rozwijające się serwisy streamingowe. Już dziś najwięksi gracze na tym ciągle skromnym rynku, czyli brytyjski Spotify i amerykański Grooveshark, zarabiają krocie na dostarczaniu muzyki w jakości mp3 bez konieczności pobierania całego pliku. Przypomina to gigantyczną, cyfrową szafę grającą poszerzoną o kilka sprytnych opcji, takich jak tworzenie playlist, etc. Dostęp darmowy obarczony jest koniecznością oglądania lub wysłuchiwania reklam, za pozbawione ich wersje premium trzeba już zapłacić. Ten genialny w swej prostocie pomysł zdobywa coraz większe grono miłośników a prawdziwa eksplozja jego popularności ma dopiero nastąpić.

Otóż nie kto inny, ale koncern Apple, zaraz po tym jak nabył i automatycznie zamknął streamingowy serwis Lala, ogłosił zamiar uruchomienia nowego serwisu opartego o umieszczone na serwerach online dyski dostępne dla użytkowników. Dzięki temu każdy będzie miał dostęp do swoich danych z poziomu iPhone'a czy każdego innego urządzenia korzystającego w WiFi. Innymi słowy twoja cyfrowa kolekcja muzyki – z założenia zakupionej w sklepie iTunes – będzie zawieszona gdzieś w cyberprzestrzeni a Ty będziesz miał do niej dostęp tam, gdzie jest internet, czyli w niedalekiej przyszłości praktycznie wszędzie. Z coraz szybszym i szerszym dostępem do internetu oraz dostępnością urządzeń wyposażonych w WiFi, będzie również rosła ilość i popularność innych serwisów streamingowych.

Co ciekawe – i tu należy szukać sedna – w samym centrum tej rewolucji znajdują się zespoły powszechnie uważane za niszowe. To fani muzyki alternatywnej najszybciej przerzucili się na, cóż, alternatywne sposoby dystrybucji muzyki, a z drugiej strony, to oni ciągle jeszcze ewidentnie kupują płyty. Przy okazji wylansowali nowe sposoby słuchania i odkrywania nowej, ekscytującej muzyki. Dziś naprawdę znaczące opinie dotyczące muzyki alternatywnej nie płyną z pism branżowych czy stacji radiowych – te media są już za wolne. Okresy wzrostu czy spadku popularności danego artysty mierzy się już nie w latach czy miesiącach, ale nierzadko w tygodniach. Przykładów zespołów, które zdobyły niemalże natychmiastową popularność dzięki morzu pochwał płynących z blogosfery można wymienić tysiące. I to w blogosferze właśnie należy szukać wskazówek co do tego, co czeka rynek muzyczny w przewidywalnej przyszłości, czyli pewnie w ciągu najbliższych 2-3 lat. Co będzie później? Czy rynek zmieni się tak bardzo, jak zmienił się przez ostanie 10 lat? Co z wytwórniami, dystrybutorami, sklepami, wreszcie artystami, którzy wraz z postępem technologicznym zarabiają coraz mniej na samej muzyce? Tego zapewne nikt nie jest w stanie przewidzieć.

środa, 11 sierpnia 2010

OFF_Relacja - Epilog

Tegoroczny, jubileuszowy OFF Festival pięknie podsumował swoją dotychczasową działalność i jednocześnie był zupełnie nowym otwarciem. Przy ogromnej ilości zagranicznych zespołów w line-upie aż trudno uwierzyć, że w 2006 roku mogliśmy usłyszeć ich zaledwie kilka. Dziś OFF jest już potężną marką, wartą kilkanaście razy więcej niż chcieliby radni Mysłowic, czego dowodem był wielomiesięczny turniej okolicznych miast wojewódzkich o to, kto przejmie imprezę. Wybór Katowic wydaje się najbardziej naturalnym, a piękne okolice dzielnicy Muchowiec idealnie odtwarzają klimat kąpieliska w Słupnej, z dodatkowym, lotniczym elementem wystroju. Jeśli nadchodzące wybory samorządowe nie poczynią w lokalnym magistracie jakiejś rewolucji, to aż miło pomyśleć jak przy tym finansowaniu i w tym miejscu będzie rósł w siłę ten najlepszy polski festiwal. Jeszcze moment i OFF stanie się imprezą równorzędną z Primaverą czy szwedzkim Way Out West.

To tyle w temacie pochwał i pozytywów. Z drugiej strony przy całym rozmachu tegorocznej edycji nasuwa się jednocześnie niewesoła refleksja, że ilość nie zawsze przechodzi w jakość. Osobiście zabrakło mi tak ekstatycznych uniesień, jakie pamiętam z występów w latach poprzednich. Być może to jedynie wina słabego roku w skali globalnej, a z corocznego wachlarza wakacyjnych atrakcji, które zawitały do Europy, nie dało się wyłowić niczego ciekawszego. Niewiele osób wie, że selekcja festiwalowa w dużym stopniu uzależniona jest od aktualnej oferty współpracujących z imprezą tour managerów i nawet największy budżet nie da rady zapewnić line-upu marzeń. A może po prostu wieloletnie już kształtowanie (również mojego) gustu muzycznego przez kolegę Rojka skończyło się tym, że coraz trudniej jest mu czymś zaskoczyć, że o wywołaniu zachwytu nie wspomnę. W czasach, kiedy każdy szanujący się gimnazjalista dzień zaczyna od niezalowej, blogerskiej prasówki i nawet Pitchforka traktuje się z przymrużeniem oka, OFF Festival stał się imprezą niemalże mainstreamową. Tak czy siak, zupełnie nowe okoliczności, w jakich odnalazła się ta impreza, oraz wymienione wyżej powody sprawiają, że jej dalszy rozwój będziemy obserwować z jeszcze większym zainteresowaniem. Do zobaczenia (dopiero!) za rok.

OFF_Relacja #4

Dzień trzeci (czwarty) i ostatni. Tym razem się udało, załapaliśmy się na spory fragment koncertu Ed Wood, którzy, jak się okazuje, na żywo grają świetnie, choć ich nagrania są przecież niesłuchalne. Kolejny mocny cios zaserwowali Brytyjczycy z Pulled Apart By Horses, którzy pewnie graliby zwykłego hardcore'a, gdyby nie wrodzona skłonność do pisania świetnych, intrygujących, hard rockowych riffów zahaczających o repertuar Black Sabbath.



Następnie The Tallest Man On Earth zagrał na swojej zepsutej gitarze i zepsutym głosie tak, że aż trudno uwierzyć, że to Szwed, a nie Amerykanin gdzieś z południowych Stanów. Bear In Heaven wypadli bardzo przyzwoicie, pomimo wyraźnie słyszalnych inspiracji, do których z pewnością można zaliczyć The Knife, czy pierwszy album Yeasayer. Norwegowie z Casiokids ewidentnie stawiają na proste, ale zgrabne melodie zamiast niepotrzebnych sztuczek technicznych, dzięki czemu dali najbardziej strawny i chyba najbardziej roztańczony synthpopowy koncert festiwalu. Bardzo pozytywnie zaskoczyły Dum Dum Girls, które znaną z debiutanckiego nagrania lo-fi popową muzykę, na żywo oprawiają w powalającą, goth-westernową stylizację. Do tego piękne, harmonizowane wokale i cover Stonesów na otwarcie – nie można się nie zakochać.



Wiedziony legendą Galaxie 500 zaszedłem na koncert Damon & Naomi i nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobało, ale słów zachwytu również nie usłyszycie. To samo tyczy się występu No Age, którzy pięknie generują hałas, ale zupełnie nie potrafią pisać piosenek, co potwierdził najlepszy w całym zestawie cover Black Flag. Brak im tego czegoś, co tak świetnie sprawdza się w przypadku np: Japandroids – umiejętności łączenia agresji z dostatecznie wpadającą w ucho, ale nie ckliwą melodią. Później było już tylko lepiej: The Raveonettes udowodnili, że nie bez powodu byli i są jednymi z liderów odrodzenia garażowego brzmienia w muzyce rockowej a piekielnie utalentowana liderka Tune-Yards powaliła eklektyczną mieszanką opartą głównie o afrykańskie rytmy i niezwykły, mocny głos.



O koncercie The Flaming Lips już od miesięcy mówiło się tylko w podniosłym tonie, miał to być najważniejszy koncert tego sezonu i pod wieloma względami chyba faktycznie tak było. Z kosmiczną oprawą ich występu może konkurować chyba tylko nadchodzący krakowski występ Muse, natomiast muzycznie pewnie pozostaną bezkonkurencyjni. Oczywiście, że Wayne Coyne nieco fałszuje a cała ta cyrkowa oprawa być może odciągała uwagę od pozostałych niedoskonałości, z przykrótką set listą na czele. Mam jednak wrażenie, że to raczej porywająca atmosfera beztroskiego, muzycznego święta zaważyć musi na najwyższej ocenie tego koncertu.

OFF_Relacja #3

Dzień trzeci (drugi). Polskie przygrywki niestety znowu wypadły z planu dnia. Sobota wystartowała jednak z impetem dzięki bardzo udanemu występowi FM Belfast, którzy porwali trójkowy namiot w radosnym pląsie. Kolejne dwa koncerty odbywały się równocześnie, na skrajnie oddalonych od siebie scenach, ale ponieważ obie formacje cenię wysoko, udało mi się pojawić i tu i tam. Po Mitch & Mitch spodziewałem się triumfalnego powrotu na OFF po niezapomnianym występie z 2006 roku, ale okazało się, że ewidentnie nie są już na fali wznoszącej – widziałem ich kilkanaście razy, ale jeszcze nigdy nie spotkali się z tak słabym przyjęciem. Tides From Nebula wręcz przeciwnie – ich pełna post-metalowego patosu muzyka wywołała u widowni wypełniającej namiot Sceny Eksperymentalnej niemalże spazmy zachwytu. Później dość długo nie działo się nic ciekawego, aż do występu Archie Bronson Outfit. Surowy, psychodeliczny rock przywodzący na myśl dokonania Clinic przywrócił mi nadzieję na to, że dzień jeszcze nie jest stracony. Na Scenie Leśnej brytyjczycy z Tunng dali zdaje się poprawny, łagodnie folkujący koncert, z którego jednakowoż nie zapamiętałem niczego szczególnego. These Are Powers w tym samym czasie zamienili Scenę Eksperymentalną w nowojorskie indie disco, w moim przypadku zaostrzając jedynie apetyt na ewentualny występ Gang Gang Dance. W kraju, w którym wódka leje się szerokim strumieniem a najpopularniejsza melodia to Sto Lat, koncert swojsko brzmiących A Hawk And A Hacksaw musiał spotkać się ze świetnym przyjęciem, i tak było w istocie – skrzypki z harmonią przycinały tak, że aż kierpce furkały.



Duńczycy z Mew wypełnili kolejną godzinę świetnie wyreżyserowanym występem, który z jednej strony czerpał z tradycji bombastycznego rocka progresywnego, a z drugiej zaś z mazgajowatego plumkania w stylu Snow Patrol czy Keane. Jednym z dwóch najbardziej chyba oczekiwanych występów całego festiwalu był koncert kombatantów z Dinosaur Jr. Strasznie lubię ten zespół, doceniam i słyszę jego wkład w jakieś 70% muzyki, której słucham na co dzień. Nie zmienia to faktu, że ich katowicki koncert nie wywoływał żadnych emocji. Ot, zagrali kilka hitów i zeszli ze sceny, a licznie zgromadzona publiczność odpłaciła im stojąc nieruchomo w niemalże całej swojej rozciągłości.



Kolejną wycieczką w krainę płyt dawno już osłuchanych na śmierć był koncert Lali Puna, który zapewne sprawdziłby się lepiej w kameralnej sali, do tego na wysokości roku 2005. Na zakończenie jeden z niewielu naprawdę frapujących koncertów całego festiwalu – formacja Zs, która udowodniła, że z minimalnym składem i odrobiną odwagi można robić prawdziwe cuda. Nie każdy potrafi (i powinien) improwizować na scenie, a Ci chłopcy zrobili z improwizacji na dwie gitary, perkusję i saksofon prawdziwą broń masowego rażenia.

OFF_Relacja #2

Dzień drugi (pierwszy) rozpoczął się z poślizgiem. A to przez ulewę, która nawiedziła tego dnia Górny Śląsk i skutecznie uniemożliwiła naszej ekipie dotarcie na Muchowiec przed 17tą. Zwiedzanie zaczęliśmy zatem od Sceny Eksperymentalnej, gdzie Psychic Paramount serwowali wyśmienity kawałek hałaśliwej psychodelii. Obrany kierunek prawidłowy, ale przedłużające się zabawy gitarzysty z efektami nieco psuły efekt. Jak pokazał występ Toro Y Moi chillwave z powodzeniem sprawdza się na żywo, choć być może to Bundick po prostu jest najsprytniejszym przedstawicielem tego mikro-gatunku. Chwilę później na Leśnej Something Like Elvis dali stereotypowy pokaz smutnej, polskiej alternatywy, przy której bawiło się kilku gości grubo po trzydziestce. Wiało nudą. Występ The Horrors również mnie zawiódł, zapowiadał się jako freak-beatowa rewelacja, a skończyło się na pozbawionym energii, półamatorskim shoegaze'owaniu. No i nie zagrali Crawdaddy Simone, za co należy się kolejny minus.



Fennesz we fragmencie wzmógł jedynie apetyt na pełnowymiarowy koncert w przyzwoitych warunkach. W tym samym czasie Art Brut postarali się o pierwszy na festiwalu akcent rozrywkowy. Podali świetnie skrojone, motoryczne, rock'n'rollowe piosenki okraszone 'wokalem', który w warstwach muzycznej i słownej godzien jest Mike'a Skinnera. Trójkowy namiot wypełnił się po brzegi specjalnie dla powracających do Katowic Efterklang, którzy na swój, pełen uroku sposób interpretują skandynawski, świetnie zaaranżowany folk-pop. Świetnie zaprezentowali się Włosi z Zu, choć brzmienie przywodzące Naked City z jednej i Meshuggah z drugiej strony mogło odstraszać co wrażliwszych. Ponoć Artur Rojek już próbował sprowadzić The Fall w poprzednich latach, ale stanowczo mu to odradzano. Jak się okazuje – bardzo słusznie. Rotacyjny skład złożony głównie z anonimowych muzyków ciągnął ten występ do przodu, ale wszystko psuł półprzytomny Mark E. Smith. Efektem była raczej ciekawostka z post-punkowego muzeum niż solidny występ.



Nowojorczykom z A Place To Bury Strangers nie można odmówić intensywności, ale plotki głoszące, że ich koncerty rzekomo urywają dupę, okazały się mocno przesadzone. Mój festiwalowy dzień zakończył się tam, gdzie się rozpoczął, na Scenie Eksperymentalnej, gdzie formacja Trans AM dała koncert niemalże perfekcyjny. Nieprawdopodobna energia, świetnie dobrany materiał oraz – last, but not least – powalająca, campowa prezencja, to był zdecydowanie numer jeden piątku na OFFie.

piątek, 6 sierpnia 2010

OFF_Relacja #1

Obawiałem się, czy tegoroczny OFF zachowa sielankową, odświętną atmosferę poprzednich edycji. Oczywiście jeszcze za wcześnie na werdykt, ale tegoroczny koncert otwarcia, choć pozbawiony sakralnego dekorum, mówiąc krótko, 'dał radę'. Nie było jednak idealnie: zbyt późno ogłoszone przenosiny do większej sali GCK zaowocowały relatywnie niską frekwencją. Olbrzymi plus tej przeprowadzki był taki, że wielka, idealna akustycznie sala sprawdziła się 100 razy lepiej, niż Hipnoza, która jak wiadomo na koncerty się nie nadaje (pisałem już o tym w relacji z Ars Cameralis 2009). A jak same koncerty?

Ecstatic Sunshine

Projekt, którego skład w zależności od potrzeb mieści od 1 do 3 osób, tym razem zaprezentował się w wersji solo. Matt Papich 'grał na gitarze' masakrując jej brzmienie za pomocą baterii efektów. Wygenerował w ten sposób hałaśliwy, transowy, 40-o minutowy utwór, który nieśmiało jedynie zahaczał o zręby formy. Muzyka płynęła niespiesznie, wznosiła się i pikowała, były momenty naprawdę frapujące, całość jednak wypadła równie monotonnie jak towarzysząca jej, zapętlona wizualizacja.



Matmos

Na 'dzień dobry' poluzowali atmosferę kilkoma żartami, na szybko odegrali impresję na temat Chopina (pieniądze z ministerstwa zobowiązują) a potem było już tylko lepiej. Bardzo przyjemnie słucha się muzyki, która może i nie jest odkrywcza, nie buzuje od nowych pomysłów i technik, nie szarpie słuchacza za ucho, ale za to jest konsekwentna, szczera i jest jej dobrze z tym, czym jest. Sample z trupa i dźwięki generowane na żywo, wymieszane i podane w sposób elegancki, nie wiem, czy kalsyczny czy już staroświecki, ale niepozbawiony łobuzerskiej fantazji. Dodatkowo poruszający się w kilku skrajnie różnych odcieniach emocjonlanych, od nieco infantylnej zabawy po autentyczną grozę. Pełen profesjonalizm. Na bis wystąpili wraz z Ecstatic Sunshine (w końcu ich ziomkiem z Baltimore), co zawsze cieszy, bo ma się wrażenie brania udziału w wydarzeniu jednorazowym.



To tyle tytułem wstępu, pora na główne atrakcje.