Ze wszystkich dobrodziejstw tegorocznej edycji Ars Cameralis udało mi się wyłowić jedynie dwa koncerty. Gospodarzem pierwszego z nich był klub Hipnoza. Otwierający wieczór występ Iowa Super Soccer pozytywnie mnie zaskoczył. Ostatni raz widziałem ich w czerwcu tego roku i jak zwykle prawie zasnąłem, bo zazwyczaj granie spod znaku Kozelek/Low tak właśnie na mnie działa. Po drodze zespół zaliczył wycieczkę do Hiszpanii pewnie ostro ich napromieniowało kastylijskim słońcem, bo składający się prawie zupełnie z nowych piosenek koncert w niczym nie przypominał wszystkich poprzednich, które miałem okazję widzieć. Nowe utwory są pełne energii i zamiast przygnębiać – rozweselają. Na scenie uśmiechy. To już nie jest ten sam zespół. I bardzo dobrze.
Zgodnie z nazwą zespół My Name Is Nobody był dla mnie zupełnie anonimowy. A szkoda, bo okazał się zupełnie przyzwoitym kawałkiem muzyki. Podobnie jak podczas niegdysiejszego koncertu zespołu Loyola, również podczas Ars Cameralis, okazało się, że niemożliwe stało się możliwe – Francuzi grają skrajnie amerykańską muzykę nie gorzej niż najprawdziwsi Amerykanie. Skromnie zaaranżowane alternatywne country, którego słuchałem z niekłamaną przyjemnością. Banjo, gitara, klawisze, perkusja. Do tego to, co recenzent lubi najbardziej, czyli harmonie na wokalach. I tak podróżują sobie te francuskie gamonie po USA i nikt się nie oburza, że grają muzykę z dziada pradziada farmerską. Świat się kończy.
Tzw. gwoździem programu był solowy występ Matta Elliotta. Postawny ów jegomość zaprezentował za pomocą gitary i tony efektów loopująco-pogłosowych intrygującą mieszankę brzmień elektro-akustycznych. Ballady porozciągane do rozmiarów dziesięciominutowych falowały i przelewały się przez dobrą godzinę. Wszystkie powstały pod wpływem fascynacji muzyką 'radziecką', która dla przeciętnego angola może faktycznie stanowić egzotykę na tyle sporą, żeby pokusić się o płytę i trasę, ale w kraju deptanym sowieckim buciorem przez setki lat bez mała te brzmienia ciągle jeszcze nie do końca wybrzmiały. Ok, może jestem stary, ale nazwiska Wysocki, Okudżawa czy nawet Awdiejew nie są mi obce, choć z pewnością dla większości dzieciaków to już prehistoria. Tak czy siak w ciekawej aranżacji wszystkie sztucznie budowane chóry i bałałajkowe plumkania mogły się podobać.
Przy okazji tego koncertu warto wspomnieć o Hipnozie, jako kolejnym katowickim lokalu nie nadającym się na koncerty. Już nawet nie mówię o tym, że coś walnęło w nagłośnieniu (obstawiam kabel) pod koniec, w związku z czym cały występ Matta Elliota zabrzmiał jak przez telefon i do tego w mono, a ekipa techniczna po kilku niemrawych próbach naprawienia sytuacji potem już tylko się przyglądała się wszystkiemu z uśmiechem pt: 'a w dupie to mam'. Przykre. Ale jeszcze gorsza była publiczność, która w 80% procentach składała się z baranów zupełnie niezainteresowanych muzyką. Nigdy nie pojmę jak można wydać naprawdę sporo pieniędzy na bilet tylko po to, żeby później cały koncert przegadać ze znajomymi skutecznie psując odbiór muzyki wszystkim dookoła. Jeżeli koncert dodatkowo się wyprzedaje i wszyscy Ci debile zajmują tylko niepotrzebnie miejsce prawdziwym słuchaczom to już jest jakieś totalnie nieporozumienie. Nie chcę wyjść na jakiegoś scenowego frustrata i nazistę, ale za nieustanne gadanie podczas takich koncertów urywałbym język. Dlatego również Hipnozie mówimy stanowcze nie: tłuste jedzenie i piwo nie licują ze sztuką. Kropka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz