Tak się sympatycznie złożyło, że najlepszy koncert tego roku odbył się w samej jego końcówce. Tak jest, najlepszy koncert tego roku. Pod wieloma względami niedoskonały. Z pewnością nie tak poruszający jak koncert Radiohead czy nawet dziesiątki innych, które w tym roku mieliśmy okazję zobaczyć i usłyszeć. Ale po spotkaniu oko w oko z nieskrępowaną mocą występu Monotonix wszystkie inne doznania, chociażby najpiękniejsze, schodzą na drugi plan. Z kronikarskiego obowiązku należy najpierw wspomnieć o supportach. Najpierw na scenie pojawił się Bajzel, który w ciekawszy niż oczekiwany sposób nawiązał do estetyki, która najbardziej przywodziła na myśl... Nine Inch Nails. Pewnie słabe porównanie, ale to Telecasterowe brzmienie i charakterystyczne perkusyjne sample mogły tak się skojarzyć. Gdzieś czytałem, że w swoich piosenkach imć bajzel stara się o humorystyczne teksty. Szkoda tylko, że nagłośnienie skutecznie odebrało nam szansę przekonać się o tym na własne uszy. Bajzel uprzątnięto i na scenie pokazały się Mitche w towarzystwie zespołu Igora Krutogolova. Koncert tego zestawu z pewnością mógł przypaść do gustu fanom brzmień spod znaku wytwórni Ipecac, a może nawet i Tzadik. Tradycyjny Mitchowy groove był co rusz przełamywany zmetalizowanymi wstawkami, których nie powstydziłby się Fantomas. Rytmy połamane, melodie przemieszane, zestawienia absurdalne. Było bardzo dobrze, ale najlepsze miało dopiero nastąpić.
Przechadzający się po klubie cały wieczór panowie z Monotonix pewnie chcieli przyzwyczaić się do panującego w klubie chłodu (na dworze mieliśmy najzimniejszą noc tego roku a Cogitatur z dobrego ogrzewania nie słynie), ale kurtek pozbyli się dopiero przed samym koncertem. Po najkrótszym soundchecku, jaki w życiu widziałem (5 minut) zniknęli na chwilę, żeby pozbyć się resztek ubrań, po czym przystąpili do dzieła zniszczenia. Przy okazji relacji z OFF Festiwalu wspomniałem już o cudownym brzmieniu gitary Yonatana Gata, ale muszę zrobić to ponownie, bo brzmienie to w sali robi jeszcze większe wrażenie niż na powietrzu. Zdezelowany Fender Mustang podpięty do pieca basowego (sic!) wydaje z siebie najpiękniejsze przesterowane brzmienie, jakie w życiu słyszałem. Kolejne riffy wypełniały skromną salę Cogi potężnym hałasem, który w całym tym szaleństwie mimo wszystko składał się na poszczególne piosenki. Ami Shalev jak sam się przyznał ma już 44 lata, ale energią i karkołomnymi wygłupami przyćmiewa 90% wszystkich frontmanów świata. Publiczność nie dopisała w oczekiwanym stopniu, bo stopni na dworze było za mało, ale to nie przeszkodziło mu rozkręcić taki młyn, jakiego ten śmieszny klub nie widział chyba nigdy. Po jakichś 4 numerach zmierzał właśnie w kierunku baru w celu wdrapania się na niego, ale został zatrzymany przez ochroniarza. Przerwał koncert i przez dobre 10 minut zastanawiał się głośno, czy go kontynuować. Przez moment wyglądało na to, że będzie można sobie za chwile zabrać coś fajnego z klubu na pamiątkę, bo zamieszki są nieuniknione. Kierownik klubu (a nie żaden mynadżer, jak pewnie chciałby być nazywanym) nerwowo obserwował sytuację i z każdą sekunda tracił kolor, zmierzając ku najbledszej bieli. Dwóch smutnych osiłków z napisem FOSA na piersi nie rozumiejąc z pewnością ani słowa z wywodu wokalisty już rozpracowywało schemat rozmieszczenia wyjść ewakuacyjnych. Na szczęście Monotonix już nie z takimi burakami dawali sobie radę. Dokończyli koncert a do wspinaczki zamiast baru wykorzystali ludzi. Odbyły się tradycyjne już dla ich koncertów unoszenie w powietrzu całego zestawu perkusyjnego razem z perkusistą, polewanie siebie i publiczności przechwyconymi w chwili nieuwagi drinkami, skoki, wrzaski, pokazywanie dupy, wszystko to, czego możecie spodziewać się tylko po nich. W połowie rozimprowizowanego As Noise pojawiły się nawet strzępki coverów: The Beatles, Led Zeppelin, Beastie Boys, parodia Gogol Bordello i wreszcie tradycyjna izraelska melodia Li Shati Eynayim. Po koncercie jeszcze długo nie cichły brawa a zespół udowodnił, że słusznie należy mu się łatka najlepszego w kategorii koncertowej. Było zimno, ciemno, ludzie nie dopisali a szefostwo klubu było zupełnie nieprzygotowane na to, co miało się wydarzyć. Mimo to Monotonix stanęli na wysokości zadania i po wszystkim nikt nie mógł czuć niedosytu. Pomimo mojego absolutnego uwielbienia dla tego składu rozumiem, że można się krzywić na nieco staroświeckie riffy i toporne, garażowe brzmienie. Można nie doceniać fałszującego wokalu i prostackich tekstów. Ale obok takiego koncertu nie można przejść obojętnie, nie można nie zakochać się w tych spoconych, zarośniętych, półnagich facetach walących bez opamiętania w swoje instrumenty (tak, wiem co napisałem). Ich muzyka jest brudna, hałaśliwa, infantylna, agresywna i przeładowana testosteronem. Ale czy właśnie nie taka jest definicja rock'n'rolla?
poniedziałek, 28 grudnia 2009
Gogol Bordello @ Rotunda, 09.12.2009
O występach tego składu słyszałem już różne rzeczy o znajomych, którzy mieli okazję ich widzieć, sam już też niemalże doznałem, bo posiadałem bilet na ich wrocławski koncert AD 2007. Niestety, konkurujące wydarzenia nie pozwoliły mi zobaczyć ich wtedy, na szczęście tym razem się udało. Słynna klimatyzowana sala krakowskiej Rotundy wypełniła się po brzegi, przez co robiła wrażenie mniejszej, niż jest w rzeczywistości. Rozgrzana do czerwoności publiczność niecierpliwie oczekiwała na początek koncertu a gdy wreszcie na scenie pojawił się Eugene Hutz – po prostu eksplodowała. Przez następną godzinę z okładem cała sala falowała w górę i w dół, w lewo i prawo, w rytm kolejnych piosenek. Swojsko brzmiąca mieszanka muzyki najbliższego Wschodu (Ukrainy, Bałkanów), tego nieco dalszego (Izrael) oraz wpływów pobocznych (Flamenco, Punk) zgodnie z przypuszczeniami przepięknie sprawdza się na żywo. Setlistę tego wieczoru wypełniły same hity – Start Wearing Purple, Not a Crime, Mala Vida, Wanderlust King, Alcohol – wszystkie wspólnie z publicznością odśpiewane i odtańczone. Wszystkie historie, które słyszałem na temat ich koncertów okazały się prawdziwe – mało powiedzieć, że zespół gra solidnie. Każda nuta trafia w punkt, sekcja powala dokładnością i siłą, kontakt z publicznością lepiej niż wzorowy. Kolejne numery wypływają jeden z drugiego, cały koncert sprawia wrażenie dopracowanego w każdym szczególe, ale nie wykoncypowanego – to po prostu efekt setek godzin spędzonych na scenie. Doświadczenie czyni mistrza a Gogol Bordello grają mistrzowskie koncerty. Czy kogoś jeszcze trzeba do tego przekonywać?
Josephine Foster + Andrew Bird @ Teatr Rozrywki, 19.11.2009
Tutaj na szczęście atmosfera była zupełnie inna. Wyłożone czerwonym aksamitem wnętrza Teatru Rozrywki już samą swoją proweniencją zmuszały do powagi i skupienia. I bardzo dobrze.
Józefina Foster jest postacią z zupełnie innej epoki. Przybyła do nas z Ameryki, której już dawno nie ma – prowincjonalnej w najlepszym tego słowa znaczeniu. Ubrana z zwiewną sukienkę, eteryczna i jakby nieobecna, czarowała subtelnym głosem i elegancją. Towarzyszący jej zespół był z zupełnie innej bajki, zwłaszcza szalejący gitarzysta, którego ogniste, niemalże noise'owe a z pewnością jazzujące partie kontrastowały ze spokojem i pięknem większości kompozycji. Efekt bardzo ciekawy, koncert z gatunku tych najlepszych.
Andrzej Ptak to z kolei postać o kosmicznie wręcz rozbudowanej elokwencji muzycznej i prawie cyrkowych zdolnościach instrumentalnych. Obstawiony baterią efektów jedynie za pomocą skrzypiec i gitary budował całe orkiestry przy okazji każdej kolejnej piosenki. Andrzej posiadł tę cudowną umiejętność tworzenia muzyki, której przeciętny śmiertelnik nie ogarnie nigdy. Ja nie ogarniam. Słyszę dźwięki i słowa, ale nie rozumiem jak to się wszystko składa i łączy. Lubię czuć się nieco zagubiony w tym, co słyszę. Dlatego lubię Joannę Newsom a od tamtego listopadowego wieczoru lubię również i Andrzeja. Chłopak śpiewa cudownie pokrętne teksty, gwiżdże, obsługuje instrumenty i parafernalia z piekielną precyzją i do tego dysponuje godną pozazdroszczenia charyzmatyczną konferansjerką. Cały ten postmodernistyczny show zrobił na mnie ogromne wrażenie i aż szkoda wspominać o pustawych trybunach, bo to wstyd i hańba, żeby tak dobry koncert się nie wyprzedał. Na szczęście to był jego jedyny minus.
Józefina Foster jest postacią z zupełnie innej epoki. Przybyła do nas z Ameryki, której już dawno nie ma – prowincjonalnej w najlepszym tego słowa znaczeniu. Ubrana z zwiewną sukienkę, eteryczna i jakby nieobecna, czarowała subtelnym głosem i elegancją. Towarzyszący jej zespół był z zupełnie innej bajki, zwłaszcza szalejący gitarzysta, którego ogniste, niemalże noise'owe a z pewnością jazzujące partie kontrastowały ze spokojem i pięknem większości kompozycji. Efekt bardzo ciekawy, koncert z gatunku tych najlepszych.
Andrzej Ptak to z kolei postać o kosmicznie wręcz rozbudowanej elokwencji muzycznej i prawie cyrkowych zdolnościach instrumentalnych. Obstawiony baterią efektów jedynie za pomocą skrzypiec i gitary budował całe orkiestry przy okazji każdej kolejnej piosenki. Andrzej posiadł tę cudowną umiejętność tworzenia muzyki, której przeciętny śmiertelnik nie ogarnie nigdy. Ja nie ogarniam. Słyszę dźwięki i słowa, ale nie rozumiem jak to się wszystko składa i łączy. Lubię czuć się nieco zagubiony w tym, co słyszę. Dlatego lubię Joannę Newsom a od tamtego listopadowego wieczoru lubię również i Andrzeja. Chłopak śpiewa cudownie pokrętne teksty, gwiżdże, obsługuje instrumenty i parafernalia z piekielną precyzją i do tego dysponuje godną pozazdroszczenia charyzmatyczną konferansjerką. Cały ten postmodernistyczny show zrobił na mnie ogromne wrażenie i aż szkoda wspominać o pustawych trybunach, bo to wstyd i hańba, żeby tak dobry koncert się nie wyprzedał. Na szczęście to był jego jedyny minus.
My Name is Nobody + Matt Elliott + Iowa Super Soccer @ Hipnoza, 07.11.2009
Ze wszystkich dobrodziejstw tegorocznej edycji Ars Cameralis udało mi się wyłowić jedynie dwa koncerty. Gospodarzem pierwszego z nich był klub Hipnoza. Otwierający wieczór występ Iowa Super Soccer pozytywnie mnie zaskoczył. Ostatni raz widziałem ich w czerwcu tego roku i jak zwykle prawie zasnąłem, bo zazwyczaj granie spod znaku Kozelek/Low tak właśnie na mnie działa. Po drodze zespół zaliczył wycieczkę do Hiszpanii pewnie ostro ich napromieniowało kastylijskim słońcem, bo składający się prawie zupełnie z nowych piosenek koncert w niczym nie przypominał wszystkich poprzednich, które miałem okazję widzieć. Nowe utwory są pełne energii i zamiast przygnębiać – rozweselają. Na scenie uśmiechy. To już nie jest ten sam zespół. I bardzo dobrze.
Zgodnie z nazwą zespół My Name Is Nobody był dla mnie zupełnie anonimowy. A szkoda, bo okazał się zupełnie przyzwoitym kawałkiem muzyki. Podobnie jak podczas niegdysiejszego koncertu zespołu Loyola, również podczas Ars Cameralis, okazało się, że niemożliwe stało się możliwe – Francuzi grają skrajnie amerykańską muzykę nie gorzej niż najprawdziwsi Amerykanie. Skromnie zaaranżowane alternatywne country, którego słuchałem z niekłamaną przyjemnością. Banjo, gitara, klawisze, perkusja. Do tego to, co recenzent lubi najbardziej, czyli harmonie na wokalach. I tak podróżują sobie te francuskie gamonie po USA i nikt się nie oburza, że grają muzykę z dziada pradziada farmerską. Świat się kończy.
Tzw. gwoździem programu był solowy występ Matta Elliotta. Postawny ów jegomość zaprezentował za pomocą gitary i tony efektów loopująco-pogłosowych intrygującą mieszankę brzmień elektro-akustycznych. Ballady porozciągane do rozmiarów dziesięciominutowych falowały i przelewały się przez dobrą godzinę. Wszystkie powstały pod wpływem fascynacji muzyką 'radziecką', która dla przeciętnego angola może faktycznie stanowić egzotykę na tyle sporą, żeby pokusić się o płytę i trasę, ale w kraju deptanym sowieckim buciorem przez setki lat bez mała te brzmienia ciągle jeszcze nie do końca wybrzmiały. Ok, może jestem stary, ale nazwiska Wysocki, Okudżawa czy nawet Awdiejew nie są mi obce, choć z pewnością dla większości dzieciaków to już prehistoria. Tak czy siak w ciekawej aranżacji wszystkie sztucznie budowane chóry i bałałajkowe plumkania mogły się podobać.
Przy okazji tego koncertu warto wspomnieć o Hipnozie, jako kolejnym katowickim lokalu nie nadającym się na koncerty. Już nawet nie mówię o tym, że coś walnęło w nagłośnieniu (obstawiam kabel) pod koniec, w związku z czym cały występ Matta Elliota zabrzmiał jak przez telefon i do tego w mono, a ekipa techniczna po kilku niemrawych próbach naprawienia sytuacji potem już tylko się przyglądała się wszystkiemu z uśmiechem pt: 'a w dupie to mam'. Przykre. Ale jeszcze gorsza była publiczność, która w 80% procentach składała się z baranów zupełnie niezainteresowanych muzyką. Nigdy nie pojmę jak można wydać naprawdę sporo pieniędzy na bilet tylko po to, żeby później cały koncert przegadać ze znajomymi skutecznie psując odbiór muzyki wszystkim dookoła. Jeżeli koncert dodatkowo się wyprzedaje i wszyscy Ci debile zajmują tylko niepotrzebnie miejsce prawdziwym słuchaczom to już jest jakieś totalnie nieporozumienie. Nie chcę wyjść na jakiegoś scenowego frustrata i nazistę, ale za nieustanne gadanie podczas takich koncertów urywałbym język. Dlatego również Hipnozie mówimy stanowcze nie: tłuste jedzenie i piwo nie licują ze sztuką. Kropka.
Zgodnie z nazwą zespół My Name Is Nobody był dla mnie zupełnie anonimowy. A szkoda, bo okazał się zupełnie przyzwoitym kawałkiem muzyki. Podobnie jak podczas niegdysiejszego koncertu zespołu Loyola, również podczas Ars Cameralis, okazało się, że niemożliwe stało się możliwe – Francuzi grają skrajnie amerykańską muzykę nie gorzej niż najprawdziwsi Amerykanie. Skromnie zaaranżowane alternatywne country, którego słuchałem z niekłamaną przyjemnością. Banjo, gitara, klawisze, perkusja. Do tego to, co recenzent lubi najbardziej, czyli harmonie na wokalach. I tak podróżują sobie te francuskie gamonie po USA i nikt się nie oburza, że grają muzykę z dziada pradziada farmerską. Świat się kończy.
Tzw. gwoździem programu był solowy występ Matta Elliotta. Postawny ów jegomość zaprezentował za pomocą gitary i tony efektów loopująco-pogłosowych intrygującą mieszankę brzmień elektro-akustycznych. Ballady porozciągane do rozmiarów dziesięciominutowych falowały i przelewały się przez dobrą godzinę. Wszystkie powstały pod wpływem fascynacji muzyką 'radziecką', która dla przeciętnego angola może faktycznie stanowić egzotykę na tyle sporą, żeby pokusić się o płytę i trasę, ale w kraju deptanym sowieckim buciorem przez setki lat bez mała te brzmienia ciągle jeszcze nie do końca wybrzmiały. Ok, może jestem stary, ale nazwiska Wysocki, Okudżawa czy nawet Awdiejew nie są mi obce, choć z pewnością dla większości dzieciaków to już prehistoria. Tak czy siak w ciekawej aranżacji wszystkie sztucznie budowane chóry i bałałajkowe plumkania mogły się podobać.
Przy okazji tego koncertu warto wspomnieć o Hipnozie, jako kolejnym katowickim lokalu nie nadającym się na koncerty. Już nawet nie mówię o tym, że coś walnęło w nagłośnieniu (obstawiam kabel) pod koniec, w związku z czym cały występ Matta Elliota zabrzmiał jak przez telefon i do tego w mono, a ekipa techniczna po kilku niemrawych próbach naprawienia sytuacji potem już tylko się przyglądała się wszystkiemu z uśmiechem pt: 'a w dupie to mam'. Przykre. Ale jeszcze gorsza była publiczność, która w 80% procentach składała się z baranów zupełnie niezainteresowanych muzyką. Nigdy nie pojmę jak można wydać naprawdę sporo pieniędzy na bilet tylko po to, żeby później cały koncert przegadać ze znajomymi skutecznie psując odbiór muzyki wszystkim dookoła. Jeżeli koncert dodatkowo się wyprzedaje i wszyscy Ci debile zajmują tylko niepotrzebnie miejsce prawdziwym słuchaczom to już jest jakieś totalnie nieporozumienie. Nie chcę wyjść na jakiegoś scenowego frustrata i nazistę, ale za nieustanne gadanie podczas takich koncertów urywałbym język. Dlatego również Hipnozie mówimy stanowcze nie: tłuste jedzenie i piwo nie licują ze sztuką. Kropka.
The Forest And The Trees + Indigo Tree @ Rondo Sztuki, 06.11.2009
Szwedzka młodzież zaprezentowała uroczy, kameralny pop nie grzeszący oryginalnością, ale bardzo przyjemny. Harmonizowane wokale, gitara plus klawisze. Fajnie. Wspomagający ich duet post-Pustkowy zagrał kilka minimalistycznie zaaranżowanych piosenek w dość oczywisty sposób nawiązujących do estetyki lo-fi. Obydwa koncerty bardzo zgrabne i do rzeczy, warto zainteresować się nagraniami i jednych i drugich. Jeżeli chodzi o okoliczności przyrody, to nie było już tak różowo. Frekwencja praktycznie zerowa, pomimo przystępnej ceny biletów (słownie: zero złotych). Pomimo kilku wcześniejszych udanych prób po zmianie właściciela obiektu Rondo Sztuki ostatecznie okazało się miejscem absolutnie nie nadającym się do robienia koncertów. Starania lokalnego impresariatu imponują determinacją, ale wszystko to próżny trud – co raz bardziej przaśna atmosfera Oka Miasta (te sosnowe mebelki, to paskudne żarcie, to nieznośne oświetlenie obiektu, to beznadziejne umiejscowienie sceny) nie pozwala cieszyć się muzyką nawet w dostatecznym stopniu. Takim koncertom mówimy zdecydowanie tak, ale już nigdy tam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)