środa, 4 listopada 2009

Pogodno (1:4) Biff

Pierwsza połowa:

Pogodno + L.Stadt + Sorry Boys @ Cogitatur, Katowice



Piątkowy wieczór, piekielnie zadymiona i niedoświetlona sala koncertowa w Cogi. Po standardowej obsuwie na scenie pojawia się warszawski skład Sorry Boys. Ok, Iza Komaszyńska ma świetny głos i świetnie się prezentuje. Szkoda, że piosenki zespołu nie dorastają do niej poziomem. Są zupełnie przeciętne, nawet jak na polską scenę. A może po prostu taki poetycki rock nie pasował mi do zestawu ze względu na gwiazdę? No właśnie...
Po nich zagrał L.Stadt i zagrał bardzo dobrze. Dzięki sprytnemu patentowi z dwiema perkusjami udaje im się odratować brzmienie numerów, które na płycie są dopieszczone na śmierć przez masę efektów. Nowe numery nie odbiegają jakością od starych (czyli są bardzo dobre) i nawet singlowy ''Death of a Surfer Girl'' zabrzmiał zupełnie fajnie, choć jego wersja studyjna - mówiąc delikatnie - nie powala. Na udawanego bisa poleciał najlepiej przyjęty ''Londyn'', który jest koronnym, smutnym przykładem na to, że dzieciaki wcale nie chcą słuchać fajnej muzyki, bo nie można ściągnąć do niej napisów...
Zapowiadane 15 minut przerwy technicznej przedłużyło się do 45 minut, w związku z tym i tak skromna publiczność jeszcze się zmniejszyła. Ale Ci, którzy czekali (i tankowali) od kilku godzin niestety zostali.
Zanim relacja będzie trochę historii. Każdy, kto widział ich na żywo przez ostatnie, powiedzmy, 8 lat wie, że Pogodno to najlepsza w Polsce grupa koncertowa. Jakieś dwa lata temu zaczęli rozłazić się po różnych pobocznych składach, ale bez większego wpływu na rdzennie Pogodne (Pogodnowe?) działania. Poźniej przyszła pora na rok przerwy we wspólnym koncertowaniu, więc Macuk z Budyniem zajęli się solową karierą Nosowskiej, Budyń dodatkową zaopiekował się swoją. Kozłowski został nowym Mitchem a Pfeiff coś tam nieśmiało zaczął dłubać przy Biff razem z Brachaczkiem (wiem, że to dziewczyna, ale lepiej mi brzmi) i Fochmannem. W maju Maciek Macuk przyznał w jednym z wywiadów, że po wakacjach wezmą się za nagranie płyty i wreszcie zacznie się dziać coś więcej niż nagrywanie coverów na składanki. Jak się okazuje – nic z tych rzeczy. Kozłowski i Pfeiff na dobre zaistnieli w Biff, do tego ten pierwszy ciągle Mitchuje. Macuk ciągle siedzi w Warszawie. A Budyń? Pół biedy, że gra ze Sprawcami Rzepaku, bo są to rzeczy świetne. Ni z tego ni z owego uruchomił Pogodno w zupełnie nowym składzie. Z powyższego zestawu został sam Budyń. Zapewne wszystko to rozgrywa się na stopie koleżeńskiej, bo nie chce mi się wierzyć, że po 10 latach wspólnego grania każdy tak po prostu poszedł w swoją stronę, a do tego pozwolił swojej macierzystej formacji podryfować w tak niepokojącym kierunku. Chwilowo fakt pozostaje faktem. A zatem do rzeczy: Na starcie coś tam wspomniał Budyń, że ''pewnie zauważyliście, że coś się na scenie nie zgadza'', ale to było na tyle wyjaśnień. Potem dodał, że nie będzie dziś ''Pani w obuwniczym'', ''Elvisa'', ''Górniczo-hutniczej...''. Zamiast tego poleciały numery grane rzadziej (''Wieża'', ''To nie nasza sprawa'', ''Studio ziew'') i kilka standardów, ale w zupełnie zmienionych aranżacjach (''Podgląduję Cię'', ''Narkotyki'', ''3 Chłopców''). Całość była utrzymana w atmosferze intensywnego jammowania, bardziej niż odgrywaniem tych samych numerów milion pierwszy raz zespół był zainteresowany odkrywaniem ich drugiego i trzeciego dnia. Budyń postanowił poeksperymentować zarówno na żelaznym repertuarze jak i żelaznej publiczności Pogodno. Zamiast rock'n'rolla z przytupem była psychodelia i noise'owo-jazzowe odjazdy. No dobra, jakieś 25% tego koncertu to ciągle było stare Pogodno. Budyń to ciągle najlepszy frontman w Polsce i gładko radził sobie z pijaną i rozwrzeszczaną publicznością, strzelił kilka niezłych żartów, ale przede wszystkim widać było, że w cały występ wkłada masę energii. Trudno zatem posądzać kogokolwiek o skok na kasę, jednakowoż przyszłość tej formacji jest niejasna. Pewnym jest, że takimi koncertami Pogodno popełnia komercyjne samobójstwo, co może im i nam, słuchaczom wyjść na dobre. Pierwsza gwiazda juwenaliowych koncertów schodzi do podziemia i amputuje sobie całą rzeszę fanów, którzy pewnie już zawsze domagaliby się starych numerów, ale za to zapełnialiby każdy koncert. Pamiętam jak w 2007 byłem na koncercie Pogodno w katowickim miasteczku akademickim. Całkiem spory ''Straszny Dwór'' wypełnił się po sufit, ochrona ze względów bezpieczeństwa zamknęła lokal zostawiając pod drzwiami jeszcze setkę chętnych. Wygląda na to, że te czasy bezpowrotnie minęły, i trochę szkoda, bo tamto Pogodno to był prawdziwy, niebywale solidny rock'n'roll z jajami i oglądanie tych jaj na żywo było prawdziwą przyjemnością. Teraz niby też jest, ale zupełnie inną i dla zupełnie innej publiczności, że tak pozwolę sobie zawyrokować. Bardzo jestem ciekaw, co będzie dalej.

Druga połowa:

Biff @ Zaścianek, Kraków



Zupełnym przeciwieństwem koncertu piątkowego był koncert wtorkowy. Okoliczności diametralnie różne - oddalony od centrum malutki klub wypełnił się po brzegi mimo środka tygodnia i fatalnej pogody. Publiczność bardziej licealna niż studencka, zamiast podstarzałych, pijanych facetów było pełno co najwyżej podchmielonych nastolatek. Półgodzinna, nieuchronna obsuwa i już grają. Co tu dużo mówić, Biffy zagrali świetnie i aż szkoda, że dorobili się dopiero jednej płyty, bo granie dwa razy tych samych numerów na bis to trochę obciach, ale bez tego musieliby skończyć po 45 minutach. Nic z tego, publiczność dała im odejść po półtorej godziny. Wszystko w Biff działa jak należy i trudno wskazać, co jest najważniejszą siłą napędową. Fajne, popowo-bigbeatowe melodie? Świetny wokal Ani Brachaczek? Najlepsza sekcja w Polsce? Wszystko chodzi jak w zegarku. Uroczo nieporadna konferansjerka nie może się równać z tą Budyniową, ale Brachaczek braki w charyzmie nadrabia urokiem osobistym i kosmiczną garderobą (panterkowe body rządzi!). Kozłowski z Pfeifem udowadniali w każdym uderzeniu każdego taktu, że w tej estetyce są najlepsi. W końcu dekada spędzona razem na scenie zrobiła swoje. Nawet nie chodzi o to, że to jest jakaś wirtuozeria (przykładowo nowy bębniarz Pogodno, Paweł Osicki, jest technicznie bieglejszy), ale oni grają z takim feelingiem i rockową siłą, że strach. I w zasadzie nie ma o czym więcej pisać - tak dobrymi koncertami i płytą Biff bez wysiłku wskoczył na miejsce zwolnione przez Pogodno i przypuszczalnie jeszcze przez kilka dobrych lat będą wypełniali kluby, a może i listy przebojów swoimi bezpretensjonalnymi, nieznośnie chwytliwymi piosenkami. Póki co ich twórczość cieszy na wielu frontach, bo choć pozbawiona większych ambicji, jest doskonale rozrywkowa. Tylko tyle i aż tyle.
Wygląda na to, że Pogodno przez pączkowanie rozmnożyło się do trzech pełnoprawnych tworów: Biff, Rzepaku i altPogodno. Nie mam pojęcia jak będzie przyszłość każdego z nich, zwłaszcza macierzystej formacji, ale wolę całą tę szajkę we wszystkich konfiguracjach niż wszystkie Comy i Happysady świata.

2 komentarze:

Kazziz pisze...

YEAH! W końcu rzetelny, ciekawy i świetnie pisany blog o muzyce! Dzięki! ;) Pogodno bez Macuka to ponoć nie to samo Pogodno (ich best występ, jaki widziałem, ever: Jarocin 2007, nawet potem na OFFie nie dali takiego czadu), ale teraz poskakać i poobracać można się na BiFF'ie. Mam nadzieję, że stare Pogodno jeszcze się pojawi i namiesza nam na scenie muzycznej :)

Zula pisze...

Też byłam na obydwu koncertach (z tym że na Pogodnie w krk), i też zdecydowanie bardziej zakołysał mnie BiFF. Na Pogodno niby bardzo sympatycznie - głównie dzięki Budyniowi - ale pewien niedosyt miałam po tym koncercie. I smutno trochę, że już nigdy nie będzie takiego Pogodna - z Brachaczek, Hoffmanem, Kozłowskim, Pfeiffem... Cóż, życie.