poniedziałek, 28 grudnia 2009

Monotonix + Mitch & Mitch w/ Igor Krutogolov + Bajzel @ Cogitatur, 18.12.2009

Tak się sympatycznie złożyło, że najlepszy koncert tego roku odbył się w samej jego końcówce. Tak jest, najlepszy koncert tego roku. Pod wieloma względami niedoskonały. Z pewnością nie tak poruszający jak koncert Radiohead czy nawet dziesiątki innych, które w tym roku mieliśmy okazję zobaczyć i usłyszeć. Ale po spotkaniu oko w oko z nieskrępowaną mocą występu Monotonix wszystkie inne doznania, chociażby najpiękniejsze, schodzą na drugi plan. Z kronikarskiego obowiązku należy najpierw wspomnieć o supportach. Najpierw na scenie pojawił się Bajzel, który w ciekawszy niż oczekiwany sposób nawiązał do estetyki, która najbardziej przywodziła na myśl... Nine Inch Nails. Pewnie słabe porównanie, ale to Telecasterowe brzmienie i charakterystyczne perkusyjne sample mogły tak się skojarzyć. Gdzieś czytałem, że w swoich piosenkach imć bajzel stara się o humorystyczne teksty. Szkoda tylko, że nagłośnienie skutecznie odebrało nam szansę przekonać się o tym na własne uszy. Bajzel uprzątnięto i na scenie pokazały się Mitche w towarzystwie zespołu Igora Krutogolova. Koncert tego zestawu z pewnością mógł przypaść do gustu fanom brzmień spod znaku wytwórni Ipecac, a może nawet i Tzadik. Tradycyjny Mitchowy groove był co rusz przełamywany zmetalizowanymi wstawkami, których nie powstydziłby się Fantomas. Rytmy połamane, melodie przemieszane, zestawienia absurdalne. Było bardzo dobrze, ale najlepsze miało dopiero nastąpić.
Przechadzający się po klubie cały wieczór panowie z Monotonix pewnie chcieli przyzwyczaić się do panującego w klubie chłodu (na dworze mieliśmy najzimniejszą noc tego roku a Cogitatur z dobrego ogrzewania nie słynie), ale kurtek pozbyli się dopiero przed samym koncertem. Po najkrótszym soundchecku, jaki w życiu widziałem (5 minut) zniknęli na chwilę, żeby pozbyć się resztek ubrań, po czym przystąpili do dzieła zniszczenia. Przy okazji relacji z OFF Festiwalu wspomniałem już o cudownym brzmieniu gitary Yonatana Gata, ale muszę zrobić to ponownie, bo brzmienie to w sali robi jeszcze większe wrażenie niż na powietrzu. Zdezelowany Fender Mustang podpięty do pieca basowego (sic!) wydaje z siebie najpiękniejsze przesterowane brzmienie, jakie w życiu słyszałem. Kolejne riffy wypełniały skromną salę Cogi potężnym hałasem, który w całym tym szaleństwie mimo wszystko składał się na poszczególne piosenki. Ami Shalev jak sam się przyznał ma już 44 lata, ale energią i karkołomnymi wygłupami przyćmiewa 90% wszystkich frontmanów świata. Publiczność nie dopisała w oczekiwanym stopniu, bo stopni na dworze było za mało, ale to nie przeszkodziło mu rozkręcić taki młyn, jakiego ten śmieszny klub nie widział chyba nigdy. Po jakichś 4 numerach zmierzał właśnie w kierunku baru w celu wdrapania się na niego, ale został zatrzymany przez ochroniarza. Przerwał koncert i przez dobre 10 minut zastanawiał się głośno, czy go kontynuować. Przez moment wyglądało na to, że będzie można sobie za chwile zabrać coś fajnego z klubu na pamiątkę, bo zamieszki są nieuniknione. Kierownik klubu (a nie żaden mynadżer, jak pewnie chciałby być nazywanym) nerwowo obserwował sytuację i z każdą sekunda tracił kolor, zmierzając ku najbledszej bieli. Dwóch smutnych osiłków z napisem FOSA na piersi nie rozumiejąc z pewnością ani słowa z wywodu wokalisty już rozpracowywało schemat rozmieszczenia wyjść ewakuacyjnych. Na szczęście Monotonix już nie z takimi burakami dawali sobie radę. Dokończyli koncert a do wspinaczki zamiast baru wykorzystali ludzi. Odbyły się tradycyjne już dla ich koncertów unoszenie w powietrzu całego zestawu perkusyjnego razem z perkusistą, polewanie siebie i publiczności przechwyconymi w chwili nieuwagi drinkami, skoki, wrzaski, pokazywanie dupy, wszystko to, czego możecie spodziewać się tylko po nich. W połowie rozimprowizowanego As Noise pojawiły się nawet strzępki coverów: The Beatles, Led Zeppelin, Beastie Boys, parodia Gogol Bordello i wreszcie tradycyjna izraelska melodia Li Shati Eynayim. Po koncercie jeszcze długo nie cichły brawa a zespół udowodnił, że słusznie należy mu się łatka najlepszego w kategorii koncertowej. Było zimno, ciemno, ludzie nie dopisali a szefostwo klubu było zupełnie nieprzygotowane na to, co miało się wydarzyć. Mimo to Monotonix stanęli na wysokości zadania i po wszystkim nikt nie mógł czuć niedosytu. Pomimo mojego absolutnego uwielbienia dla tego składu rozumiem, że można się krzywić na nieco staroświeckie riffy i toporne, garażowe brzmienie. Można nie doceniać fałszującego wokalu i prostackich tekstów. Ale obok takiego koncertu nie można przejść obojętnie, nie można nie zakochać się w tych spoconych, zarośniętych, półnagich facetach walących bez opamiętania w swoje instrumenty (tak, wiem co napisałem). Ich muzyka jest brudna, hałaśliwa, infantylna, agresywna i przeładowana testosteronem. Ale czy właśnie nie taka jest definicja rock'n'rolla?

Gogol Bordello @ Rotunda, 09.12.2009

O występach tego składu słyszałem już różne rzeczy o znajomych, którzy mieli okazję ich widzieć, sam już też niemalże doznałem, bo posiadałem bilet na ich wrocławski koncert AD 2007. Niestety, konkurujące wydarzenia nie pozwoliły mi zobaczyć ich wtedy, na szczęście tym razem się udało. Słynna klimatyzowana sala krakowskiej Rotundy wypełniła się po brzegi, przez co robiła wrażenie mniejszej, niż jest w rzeczywistości. Rozgrzana do czerwoności publiczność niecierpliwie oczekiwała na początek koncertu a gdy wreszcie na scenie pojawił się Eugene Hutz – po prostu eksplodowała. Przez następną godzinę z okładem cała sala falowała w górę i w dół, w lewo i prawo, w rytm kolejnych piosenek. Swojsko brzmiąca mieszanka muzyki najbliższego Wschodu (Ukrainy, Bałkanów), tego nieco dalszego (Izrael) oraz wpływów pobocznych (Flamenco, Punk) zgodnie z przypuszczeniami przepięknie sprawdza się na żywo. Setlistę tego wieczoru wypełniły same hity – Start Wearing Purple, Not a Crime, Mala Vida, Wanderlust King, Alcohol – wszystkie wspólnie z publicznością odśpiewane i odtańczone. Wszystkie historie, które słyszałem na temat ich koncertów okazały się prawdziwe – mało powiedzieć, że zespół gra solidnie. Każda nuta trafia w punkt, sekcja powala dokładnością i siłą, kontakt z publicznością lepiej niż wzorowy. Kolejne numery wypływają jeden z drugiego, cały koncert sprawia wrażenie dopracowanego w każdym szczególe, ale nie wykoncypowanego – to po prostu efekt setek godzin spędzonych na scenie. Doświadczenie czyni mistrza a Gogol Bordello grają mistrzowskie koncerty. Czy kogoś jeszcze trzeba do tego przekonywać?

Josephine Foster + Andrew Bird @ Teatr Rozrywki, 19.11.2009

Tutaj na szczęście atmosfera była zupełnie inna. Wyłożone czerwonym aksamitem wnętrza Teatru Rozrywki już samą swoją proweniencją zmuszały do powagi i skupienia. I bardzo dobrze.
Józefina Foster jest postacią z zupełnie innej epoki. Przybyła do nas z Ameryki, której już dawno nie ma – prowincjonalnej w najlepszym tego słowa znaczeniu. Ubrana z zwiewną sukienkę, eteryczna i jakby nieobecna, czarowała subtelnym głosem i elegancją. Towarzyszący jej zespół był z zupełnie innej bajki, zwłaszcza szalejący gitarzysta, którego ogniste, niemalże noise'owe a z pewnością jazzujące partie kontrastowały ze spokojem i pięknem większości kompozycji. Efekt bardzo ciekawy, koncert z gatunku tych najlepszych.
Andrzej Ptak to z kolei postać o kosmicznie wręcz rozbudowanej elokwencji muzycznej i prawie cyrkowych zdolnościach instrumentalnych. Obstawiony baterią efektów jedynie za pomocą skrzypiec i gitary budował całe orkiestry przy okazji każdej kolejnej piosenki. Andrzej posiadł tę cudowną umiejętność tworzenia muzyki, której przeciętny śmiertelnik nie ogarnie nigdy. Ja nie ogarniam. Słyszę dźwięki i słowa, ale nie rozumiem jak to się wszystko składa i łączy. Lubię czuć się nieco zagubiony w tym, co słyszę. Dlatego lubię Joannę Newsom a od tamtego listopadowego wieczoru lubię również i Andrzeja. Chłopak śpiewa cudownie pokrętne teksty, gwiżdże, obsługuje instrumenty i parafernalia z piekielną precyzją i do tego dysponuje godną pozazdroszczenia charyzmatyczną konferansjerką. Cały ten postmodernistyczny show zrobił na mnie ogromne wrażenie i aż szkoda wspominać o pustawych trybunach, bo to wstyd i hańba, żeby tak dobry koncert się nie wyprzedał. Na szczęście to był jego jedyny minus.

My Name is Nobody + Matt Elliott + Iowa Super Soccer @ Hipnoza, 07.11.2009

Ze wszystkich dobrodziejstw tegorocznej edycji Ars Cameralis udało mi się wyłowić jedynie dwa koncerty. Gospodarzem pierwszego z nich był klub Hipnoza. Otwierający wieczór występ Iowa Super Soccer pozytywnie mnie zaskoczył. Ostatni raz widziałem ich w czerwcu tego roku i jak zwykle prawie zasnąłem, bo zazwyczaj granie spod znaku Kozelek/Low tak właśnie na mnie działa. Po drodze zespół zaliczył wycieczkę do Hiszpanii pewnie ostro ich napromieniowało kastylijskim słońcem, bo składający się prawie zupełnie z nowych piosenek koncert w niczym nie przypominał wszystkich poprzednich, które miałem okazję widzieć. Nowe utwory są pełne energii i zamiast przygnębiać – rozweselają. Na scenie uśmiechy. To już nie jest ten sam zespół. I bardzo dobrze.
Zgodnie z nazwą zespół My Name Is Nobody był dla mnie zupełnie anonimowy. A szkoda, bo okazał się zupełnie przyzwoitym kawałkiem muzyki. Podobnie jak podczas niegdysiejszego koncertu zespołu Loyola, również podczas Ars Cameralis, okazało się, że niemożliwe stało się możliwe – Francuzi grają skrajnie amerykańską muzykę nie gorzej niż najprawdziwsi Amerykanie. Skromnie zaaranżowane alternatywne country, którego słuchałem z niekłamaną przyjemnością. Banjo, gitara, klawisze, perkusja. Do tego to, co recenzent lubi najbardziej, czyli harmonie na wokalach. I tak podróżują sobie te francuskie gamonie po USA i nikt się nie oburza, że grają muzykę z dziada pradziada farmerską. Świat się kończy.
Tzw. gwoździem programu był solowy występ Matta Elliotta. Postawny ów jegomość zaprezentował za pomocą gitary i tony efektów loopująco-pogłosowych intrygującą mieszankę brzmień elektro-akustycznych. Ballady porozciągane do rozmiarów dziesięciominutowych falowały i przelewały się przez dobrą godzinę. Wszystkie powstały pod wpływem fascynacji muzyką 'radziecką', która dla przeciętnego angola może faktycznie stanowić egzotykę na tyle sporą, żeby pokusić się o płytę i trasę, ale w kraju deptanym sowieckim buciorem przez setki lat bez mała te brzmienia ciągle jeszcze nie do końca wybrzmiały. Ok, może jestem stary, ale nazwiska Wysocki, Okudżawa czy nawet Awdiejew nie są mi obce, choć z pewnością dla większości dzieciaków to już prehistoria. Tak czy siak w ciekawej aranżacji wszystkie sztucznie budowane chóry i bałałajkowe plumkania mogły się podobać.
Przy okazji tego koncertu warto wspomnieć o Hipnozie, jako kolejnym katowickim lokalu nie nadającym się na koncerty. Już nawet nie mówię o tym, że coś walnęło w nagłośnieniu (obstawiam kabel) pod koniec, w związku z czym cały występ Matta Elliota zabrzmiał jak przez telefon i do tego w mono, a ekipa techniczna po kilku niemrawych próbach naprawienia sytuacji potem już tylko się przyglądała się wszystkiemu z uśmiechem pt: 'a w dupie to mam'. Przykre. Ale jeszcze gorsza była publiczność, która w 80% procentach składała się z baranów zupełnie niezainteresowanych muzyką. Nigdy nie pojmę jak można wydać naprawdę sporo pieniędzy na bilet tylko po to, żeby później cały koncert przegadać ze znajomymi skutecznie psując odbiór muzyki wszystkim dookoła. Jeżeli koncert dodatkowo się wyprzedaje i wszyscy Ci debile zajmują tylko niepotrzebnie miejsce prawdziwym słuchaczom to już jest jakieś totalnie nieporozumienie. Nie chcę wyjść na jakiegoś scenowego frustrata i nazistę, ale za nieustanne gadanie podczas takich koncertów urywałbym język. Dlatego również Hipnozie mówimy stanowcze nie: tłuste jedzenie i piwo nie licują ze sztuką. Kropka.

The Forest And The Trees + Indigo Tree @ Rondo Sztuki, 06.11.2009

Szwedzka młodzież zaprezentowała uroczy, kameralny pop nie grzeszący oryginalnością, ale bardzo przyjemny. Harmonizowane wokale, gitara plus klawisze. Fajnie. Wspomagający ich duet post-Pustkowy zagrał kilka minimalistycznie zaaranżowanych piosenek w dość oczywisty sposób nawiązujących do estetyki lo-fi. Obydwa koncerty bardzo zgrabne i do rzeczy, warto zainteresować się nagraniami i jednych i drugich. Jeżeli chodzi o okoliczności przyrody, to nie było już tak różowo. Frekwencja praktycznie zerowa, pomimo przystępnej ceny biletów (słownie: zero złotych). Pomimo kilku wcześniejszych udanych prób po zmianie właściciela obiektu Rondo Sztuki ostatecznie okazało się miejscem absolutnie nie nadającym się do robienia koncertów. Starania lokalnego impresariatu imponują determinacją, ale wszystko to próżny trud – co raz bardziej przaśna atmosfera Oka Miasta (te sosnowe mebelki, to paskudne żarcie, to nieznośne oświetlenie obiektu, to beznadziejne umiejscowienie sceny) nie pozwala cieszyć się muzyką nawet w dostatecznym stopniu. Takim koncertom mówimy zdecydowanie tak, ale już nigdy tam.

środa, 4 listopada 2009

Pogodno (1:4) Biff

Pierwsza połowa:

Pogodno + L.Stadt + Sorry Boys @ Cogitatur, Katowice



Piątkowy wieczór, piekielnie zadymiona i niedoświetlona sala koncertowa w Cogi. Po standardowej obsuwie na scenie pojawia się warszawski skład Sorry Boys. Ok, Iza Komaszyńska ma świetny głos i świetnie się prezentuje. Szkoda, że piosenki zespołu nie dorastają do niej poziomem. Są zupełnie przeciętne, nawet jak na polską scenę. A może po prostu taki poetycki rock nie pasował mi do zestawu ze względu na gwiazdę? No właśnie...
Po nich zagrał L.Stadt i zagrał bardzo dobrze. Dzięki sprytnemu patentowi z dwiema perkusjami udaje im się odratować brzmienie numerów, które na płycie są dopieszczone na śmierć przez masę efektów. Nowe numery nie odbiegają jakością od starych (czyli są bardzo dobre) i nawet singlowy ''Death of a Surfer Girl'' zabrzmiał zupełnie fajnie, choć jego wersja studyjna - mówiąc delikatnie - nie powala. Na udawanego bisa poleciał najlepiej przyjęty ''Londyn'', który jest koronnym, smutnym przykładem na to, że dzieciaki wcale nie chcą słuchać fajnej muzyki, bo nie można ściągnąć do niej napisów...
Zapowiadane 15 minut przerwy technicznej przedłużyło się do 45 minut, w związku z tym i tak skromna publiczność jeszcze się zmniejszyła. Ale Ci, którzy czekali (i tankowali) od kilku godzin niestety zostali.
Zanim relacja będzie trochę historii. Każdy, kto widział ich na żywo przez ostatnie, powiedzmy, 8 lat wie, że Pogodno to najlepsza w Polsce grupa koncertowa. Jakieś dwa lata temu zaczęli rozłazić się po różnych pobocznych składach, ale bez większego wpływu na rdzennie Pogodne (Pogodnowe?) działania. Poźniej przyszła pora na rok przerwy we wspólnym koncertowaniu, więc Macuk z Budyniem zajęli się solową karierą Nosowskiej, Budyń dodatkową zaopiekował się swoją. Kozłowski został nowym Mitchem a Pfeiff coś tam nieśmiało zaczął dłubać przy Biff razem z Brachaczkiem (wiem, że to dziewczyna, ale lepiej mi brzmi) i Fochmannem. W maju Maciek Macuk przyznał w jednym z wywiadów, że po wakacjach wezmą się za nagranie płyty i wreszcie zacznie się dziać coś więcej niż nagrywanie coverów na składanki. Jak się okazuje – nic z tych rzeczy. Kozłowski i Pfeiff na dobre zaistnieli w Biff, do tego ten pierwszy ciągle Mitchuje. Macuk ciągle siedzi w Warszawie. A Budyń? Pół biedy, że gra ze Sprawcami Rzepaku, bo są to rzeczy świetne. Ni z tego ni z owego uruchomił Pogodno w zupełnie nowym składzie. Z powyższego zestawu został sam Budyń. Zapewne wszystko to rozgrywa się na stopie koleżeńskiej, bo nie chce mi się wierzyć, że po 10 latach wspólnego grania każdy tak po prostu poszedł w swoją stronę, a do tego pozwolił swojej macierzystej formacji podryfować w tak niepokojącym kierunku. Chwilowo fakt pozostaje faktem. A zatem do rzeczy: Na starcie coś tam wspomniał Budyń, że ''pewnie zauważyliście, że coś się na scenie nie zgadza'', ale to było na tyle wyjaśnień. Potem dodał, że nie będzie dziś ''Pani w obuwniczym'', ''Elvisa'', ''Górniczo-hutniczej...''. Zamiast tego poleciały numery grane rzadziej (''Wieża'', ''To nie nasza sprawa'', ''Studio ziew'') i kilka standardów, ale w zupełnie zmienionych aranżacjach (''Podgląduję Cię'', ''Narkotyki'', ''3 Chłopców''). Całość była utrzymana w atmosferze intensywnego jammowania, bardziej niż odgrywaniem tych samych numerów milion pierwszy raz zespół był zainteresowany odkrywaniem ich drugiego i trzeciego dnia. Budyń postanowił poeksperymentować zarówno na żelaznym repertuarze jak i żelaznej publiczności Pogodno. Zamiast rock'n'rolla z przytupem była psychodelia i noise'owo-jazzowe odjazdy. No dobra, jakieś 25% tego koncertu to ciągle było stare Pogodno. Budyń to ciągle najlepszy frontman w Polsce i gładko radził sobie z pijaną i rozwrzeszczaną publicznością, strzelił kilka niezłych żartów, ale przede wszystkim widać było, że w cały występ wkłada masę energii. Trudno zatem posądzać kogokolwiek o skok na kasę, jednakowoż przyszłość tej formacji jest niejasna. Pewnym jest, że takimi koncertami Pogodno popełnia komercyjne samobójstwo, co może im i nam, słuchaczom wyjść na dobre. Pierwsza gwiazda juwenaliowych koncertów schodzi do podziemia i amputuje sobie całą rzeszę fanów, którzy pewnie już zawsze domagaliby się starych numerów, ale za to zapełnialiby każdy koncert. Pamiętam jak w 2007 byłem na koncercie Pogodno w katowickim miasteczku akademickim. Całkiem spory ''Straszny Dwór'' wypełnił się po sufit, ochrona ze względów bezpieczeństwa zamknęła lokal zostawiając pod drzwiami jeszcze setkę chętnych. Wygląda na to, że te czasy bezpowrotnie minęły, i trochę szkoda, bo tamto Pogodno to był prawdziwy, niebywale solidny rock'n'roll z jajami i oglądanie tych jaj na żywo było prawdziwą przyjemnością. Teraz niby też jest, ale zupełnie inną i dla zupełnie innej publiczności, że tak pozwolę sobie zawyrokować. Bardzo jestem ciekaw, co będzie dalej.

Druga połowa:

Biff @ Zaścianek, Kraków



Zupełnym przeciwieństwem koncertu piątkowego był koncert wtorkowy. Okoliczności diametralnie różne - oddalony od centrum malutki klub wypełnił się po brzegi mimo środka tygodnia i fatalnej pogody. Publiczność bardziej licealna niż studencka, zamiast podstarzałych, pijanych facetów było pełno co najwyżej podchmielonych nastolatek. Półgodzinna, nieuchronna obsuwa i już grają. Co tu dużo mówić, Biffy zagrali świetnie i aż szkoda, że dorobili się dopiero jednej płyty, bo granie dwa razy tych samych numerów na bis to trochę obciach, ale bez tego musieliby skończyć po 45 minutach. Nic z tego, publiczność dała im odejść po półtorej godziny. Wszystko w Biff działa jak należy i trudno wskazać, co jest najważniejszą siłą napędową. Fajne, popowo-bigbeatowe melodie? Świetny wokal Ani Brachaczek? Najlepsza sekcja w Polsce? Wszystko chodzi jak w zegarku. Uroczo nieporadna konferansjerka nie może się równać z tą Budyniową, ale Brachaczek braki w charyzmie nadrabia urokiem osobistym i kosmiczną garderobą (panterkowe body rządzi!). Kozłowski z Pfeifem udowadniali w każdym uderzeniu każdego taktu, że w tej estetyce są najlepsi. W końcu dekada spędzona razem na scenie zrobiła swoje. Nawet nie chodzi o to, że to jest jakaś wirtuozeria (przykładowo nowy bębniarz Pogodno, Paweł Osicki, jest technicznie bieglejszy), ale oni grają z takim feelingiem i rockową siłą, że strach. I w zasadzie nie ma o czym więcej pisać - tak dobrymi koncertami i płytą Biff bez wysiłku wskoczył na miejsce zwolnione przez Pogodno i przypuszczalnie jeszcze przez kilka dobrych lat będą wypełniali kluby, a może i listy przebojów swoimi bezpretensjonalnymi, nieznośnie chwytliwymi piosenkami. Póki co ich twórczość cieszy na wielu frontach, bo choć pozbawiona większych ambicji, jest doskonale rozrywkowa. Tylko tyle i aż tyle.
Wygląda na to, że Pogodno przez pączkowanie rozmnożyło się do trzech pełnoprawnych tworów: Biff, Rzepaku i altPogodno. Nie mam pojęcia jak będzie przyszłość każdego z nich, zwłaszcza macierzystej formacji, ale wolę całą tę szajkę we wszystkich konfiguracjach niż wszystkie Comy i Happysady świata.

poniedziałek, 26 października 2009

UNSOUND, dzień czwarty (ostatni) - Sunn O))) & Eagle Twin

Pisałem już o tym, że organizatorzy UNSOUND wyjątkowo dobrze dobierają miejsca tegorocznych koncertów? Pisałem. I napiszę raz jeszcze, bo zaadaptowana na okoliczność główna sala nowohuckiego teatru Łaźnia Nowa to miejsce idealne na tak szatańskie dźwięki, jakich było nam dane posłuchać. Chociaż 'posłuchać' to nie najlepsze słowo.

Przed wejściem jak zwykle pełno ludzi, którym do ostatniej chwili nie będzie się spieszyło z wchodzeniem. Porządny metal gardzi tymi, którzy lubią zająć dobre miejsce i cisną się do drzwi jak jakieś bydło. Dobrze jest postać, rzucić jakimś czerstwym żartem, zadać sobie głośno ignoranckie pytanie ''ciekawe kto tu w ogóle kojarzy co to za muza''. No tak. W tak zunifikowanym i jakże licznym przecież gronie jak polski fanklub obskurnego sludge'u nie ma miejsca na osoby przypadkowe. Zostawmy więc to elitarne grono i wejdźmy do środka.



Długa, wysoka sala wypełniona dymem. Kilka niebieskich punktowców nad sceną, a na niej ściana wzmacniaczy i perkusja. Na kilka minut przed dwudziestą na scenę wchodzi dwóch brodaczy z Eagle Twin i zaczynają. Sala powoli wypełnia się ludźmi a zespół serwuje solidny kawał stoner metalu, piece już rozgrzane, plexi-gitara rezonuje aż miło, bębniarz solidnie ją wspiera, waląc w talerze ciężkie jak dzwony kościelne, do tego porykiwania i – niespodzianka – zupełnie zrozumiałe wokale i – w związku z tym - teksty. Jest głośno i bardzo ciężko, ale to dopiero przedsmak. Eagle Twin zabrzmieli jak Earth z inklinacjami w stronę High on Fire (solówki!) i po czterdziestu bardzo intensywnych minutach zeszli ze sceny.



Szybka zmiana techniczna, strojenie, gasną światła. Na środku sceny maszyna do dymu pracuje pełną parą przez dobre dziesięć minut, akompaniują jej zaśpiewy gardłowe puszczone z płyty. Jedyne źródło światła to w tej chwili dziesiątki kontrolek żarzących się na kilkunastu głowach podpiętych do kolumn. Wreszcie zielone światło powoli rozprasza mgłę gęsto spowijającą zarówno scenę jak i całą salę i pojawiają się trzy zakapturzone postacie w czarnych, mnisich szatach. Chwytają za instrumenty, podnoszą ręce dzierżące kostki w majestatycznym geście. Przyciśnięte do gryfu struny brzęczą złowrogo, każde przesunięcie palca wydobywa z dziesiątek głośników trzask graniczący z wystrzałem. Tego, co działo się później nie można już traktować w kategoriach czysto muzycznych. Szarpnięte struny wywołują trzęsienie ziemi. Siła dźwięku dosłownie wstrząsa każdym włóknem każdej części ciała. Targana dreszczami skóra niemal odkleja się od mięśni. Oczy nie są w stanie złapać ostrości, ciężko jest złapać oddech. Prawdziwe, namacalne fale dźwiękowe uderzają w publiczność z zabójczą częstotliwością. Ponoć silnie wzmocnione dźwięki o odpowiednio niskiej częstotliwości mogą wywoływać u ludzi pierwotne uczucia takie jak strach, często ma się wrażenie obcowania z siłami nadprzyrodzonymi. Brzmi to może jak wstęp do odcinka Pogromców Mitów, ale koncert Sunn O))) udowodnił wszystkim tam zgromadzonym, że tak jest w istocie. Po dziesięciu minutach miarowego kopania publiczności po uszach i brzuchach na scenę wpełzł znany głównie z Mayhem Attila Csihar. Dzięki jego gościnnemu występowi udało się odtworzyć większość utworów z Monoliths & Dimensions (Aghartha, Big Church, Hunting & Gathering) oraz Orakulum z poprzedzającej tę płytę EPki. I tyle, tylko cztery utwory, ale to wystarczyło, aby wypełnić dziewięćdziesiąt minut. Choć rytualne gesty są stałym elementem występów Sunn O))) to teatralność ich krakowskiego koncertu przerosła moje oczekiwania. Niekwestionowanym mistrzem ceremonii był Attila, który zaprezentował zdumiewające umiejętności wokalne, ale i nie najgorsze aktorskie. Usłyszeliśmy wszystko, od płaczu dziecka, przez blackowe skrzeki i jęki po operowy śpiew, grobową narrację i niespotykanie profesjonalny śpiew gardłowy. Wyłaniał się z mgły, znikał w niej na dłuższą chwilę, gestykulował niczym jakiś pogański szaman. Gdy mniej więcej po godzinie zszedł ze sceny po to tylko, by po chwili powrócić na nią w kolejnym przebraniu, z wielu miażdżonych przez hałas gardeł z pewnością wyrwało się swojskie, ale najszczersze 'o ku...'. Na ciele krępujący ruchy wór pokutny przepleciony suchymi gałęziami, na głowie gniazdo, wokół przedramienia jego przedłużenie, a na jednej z gałęzi wypchany kruk. W innych okolicznościach wyglądałoby to groteskowo, ale wtedy wzbudzało trwogę. Facet przebrany za gadające, ryczące i wijące się drzewo, przed którym truchleje kilkuset dorosłych facetów? Tylko na koncertach Sunn O))).



Ich płyty można traktować w kategorii ciekawostki, z pewnością nie są one dla wszystkich i często są lekceważone jako nieskoordynowany zlepek szumów i hałasów. Ta 'muzyka' tak naprawdę znaczenia nabiera na koncertach i tam należy jej doświadczać w pierwszym rzędzie. Dosłownie. I choć nie jest to ani mądre, ani bezpieczne, to polecam absolutnie każdemu. Każdy wie, że muzykę da się grać głośno, większość UNSOUNDowych występów należała właśnie do tej kategorii, ale Sunn O))) to już nie jest hałas, który przytłumi Ci słuch na kilka dni. Ci kolesie są w stanie zrobić Ci krzywdę, ale ten dreszcz obcowania z czymś autentycznie niebezpiecznym sprawia, że nie chcesz o tym pamiętać. Niech dowodem na czystą, fizyczną, brutalną siłę tego występu będzie ta historia. Za chwilę zaczynają, stoję nieopodal sceny, zatyczki już w uszach, ale słyszę fragment rozmowy zza pleców: - ty bez zatyczek? - pyta kolega koleżankę. - zatyczki są dla tchórzy. - odpowiada ona z szelmowskim uśmiechem. Wytrzymała tak pół godziny, potem już tylko zwijała się w co raz mniejszy kłębuszek z dłońmi szczelnie przyciśniętymi do małżowin. W koło zaroiło się od podobnych twardzieli, którzy jeszcze godzinę temu drwili ze stoperów, które ponoć – i tu kolejny cytat – 'spłaszczają dźwięk i nie czuć muzyki, a tu przecież takie mięcho leci'. Koncert Sunn O))) każdego nauczy pokory. Nie wiem jak inni odbiorcy, ale ja te koncertowe wibracje odczuwałem jeszcze na długo po nim, mięśnie jakby dostroiły się do tych piekielnych częstotliwości. Prawdziwy masaż dźwiękiem, nie tam jakieś śmieszne tybetańskie misy. Na koniec przyznam, że miejscami naprawdę się bałem, ale z największą przyjemnością powtórzę kiedyś to całe misterium.

niedziela, 25 października 2009

UNSOUND, dzień trzeci (szósty)

Dzień trzeci (szósty), a zatem cała część zasadnicza festiwalu UNSOUND przeszła do historii, pomarańczowe opaski straciły moc a recenzent prawie wszystkie siły. Za nami bodaj najbardziej ekscytujący dzień koncertowy, wszystkie ambienty już za nami, przyszła pora na bardziej namacalne formy. I tak jak idealnym miejscem na balansujący na granicy snu (u kilku widzów z pewnością dosłownie) koncert Stars of the Lid był kościół Św. Katarzyny, tak trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na wczorajsze dźwięki, niż Muzeum Inżynierii Miejskiej. Ale po kolei.



Gdy wchodziłem do budynku muzeum zegar nad główną bramą wskazywał 2:38. Dlazego akurat ta godzina? Bo zegar ten pewnikiem jest zepsuty i zawsze wskazuje 2:38. Tak czy inaczej wraz z tłumem wtłoczyłem się do środka a tam klimat jaki lubię najbardziej – zapach smaru, ciepło maszyn, stalowe liny, w podłodze tory tramwajowe wbite pomiędzy bruk. Koncerty w takich miejscach zawsze są fajne, co wie każdy mieszkaniec czy bywalec imprez Górnego Śląska (gliwicka Fabryka Drutu, galeria Szyb Wilson, bytomski ZEC). Nie inaczej było wczoraj. Fajny koncert numer jeden w wykonaniu Soap & Skin od razu wskoczył do pierwszej trójki najlepszych na festiwalu. W przypadku tak dobrej muzyki zwykłe paplanie i porównania wydają się miałkie i nie mogą w żadnym stopniu odwzorować tego, co było widać i słychać. No bo można napisać, że klasycznie szkolona austriacka wokalistka i pianistka pisze przepiękne piosenki z pogranicza repertuaru Nico i Einsturzende Neubauten. Można wspomnieć, że parateatralne wykonanie niektórych z nich przyprawia o palpitacje co bardziej wrażliwych. Można wreszcie dodać, że ta przecież dziewiętnastoletnia dziewczyna wieńczy swój szokująco dobry koncert wykonaniem a capella piosenki napisanej w Yiddish na cześć powstańców warszawskich, czym na domiar wszystkiego udowadnia swoje nadzwyczajne ambicje i dojrzałość. Te wszystkie fakty jakoś składają się na obraz tego występu, ale to musi być tylko jego nędzna namiastka. Niech się cieszą Ci, którzy tam byli, bo już niedługo nie będzie ich stać na bilet na Soap & Skin. A sądząc po popularności fortepianowych pieśniarek w naszym kraju i niebywałym poziomie tego, co już teraz Anja Plaschg prezentuje, nie trzeba będzie długo na to czekać.



W części drugiej mieliśmy okazję zobaczyć i usłyszeć równie fajny choć o wiele mnie poważny koncert konglomeratu skupionego w wytwórni Bedroom Community. W skład The Whale Watching Tour wchodzą szef i założyciel BC - Valgeir Sigurðsson - oraz panowie Ben Frost, Nico Muhly oraz Sam Amidon. Każdy z nich wnosił coś innego, każdy miał szansę się zaprezentować w mniejszym lub większym, ale dostatecznym stopniu. Tzw. supergrupy przewijają się tu i tam, a najczęściej złożone są z ludzi, którzy pomimo pięciu dych na karku za wirtuozów uchodzić nie mogą. A ile razy zdarzyło Wam się posłuchać składu, w którym każdy ma dyplom i pod względem wykonawstwa zagina sam jeden cały Twój Ulubiony Zespół? Muhly skończył Julliard i współpracuje Philipem Glassem. Frost pisuje muzykę do przedstawień i współpracuje z połową muzycznej Islandii. Sigurðsson jako producent i inżynier dźwięku pojawia się przy okazji praktycznie każdej płyty, która na tej wyspie powstaje, przyjaźni się z Bjork i Willem Oldhamem. Amidon to multiinstrumentalista, który grę na skrzypcach studiował u nowojorskich legend free-jazzu a na co dzień zajmuje się graniem folkowych ballad na banjo. Mało? Wszyscy razem współpracowali ze sobą w ten czy inny sposób a teraz grają wspólne koncerty, które oprócz masy świetnej, różnorodnej muzyki dostarczają również iści kabaretowej uciechy. Mogliśmy usłyszeć gęste, szarpane utwory fortepianowe Muhly'ego, elektro-akustyczne pejzaże Sigurðssona, gitarowy, przesterowany ambient Frosta i wreszcie ciepły, głęboki głos Amidona. Wszystko to razem i osobno, na przemian i grupowo, pomimo teoretycznie nieprzystających do siebie elementów koncert nie sprawiał wrażenia posklejanego naprędce. No, może Amidon nieco odstawał ze swoim głęboko amerykańskim podejściem do folku, ale nie na tyle, żeby burzyć świetny obraz całości. Były momenty wzruszające, ale przede wszystkim była kupa śmiechu, bo muzycy żartowali i z siebie i z publiczności i z Bogu ducha winnej Soap & Skin, której oberwało się za to, że grała za długo (''It was lovely and everything but... bitch ran long''). Po takim zestawie aż się nie chce słuchać niczego innego, bo szkoda psuć sobie ten przyjemny posmak, ale co było robić. W drogę do Mangghi.



A w Mandze tym razem impreza wagi ciężkiej. Impreza pod tytułem Bass Mutations miała wskazywać nowe kierunki w rozwoju dub-stepu, tak się jednak nie stało. Zacznijmy od tego, że hype'owany tu i ówdzie Zomby nie doleciał na swój występ (co ponoć zdarza mu się dość często) i został zastąpiony przez Pole, którzy mieli pojawić się dopiero dnia następnego na wieńczącym festiwal after party. Wszystko jednak zaczęło się od setów Pavla Ambionta oraz 2562, którzy zaprezentowali dość przeciętny kawał dub-stepu, było do czego potańczyć, ale bez przesady. Następnie szczęścia próbował Untold, którego set mógł się podobać nie tylko ze względu na wartkie tempo i śladową ilość słabych momentów, ale również kilka ciekawych zagrań, które naciągały granice omawianego stylu. Basy wstrząsały salą aż miło, ale wszystko to już słyszeliśmy. Gwiazdą wieczoru został zestaw Kode9 & SpaceApe. Ich występ z pewnością się podobał, okrzykom zachwytu nie było końca, ale w gruncie rzeczy nie ma się czym zachwycać. Pierwsze 40 minut to miarowe mielenie doprawione słabym rapem, które zapewne cieszyło palaczy, ale na trzeźwo wiało nudą. Potem set powoli się rozkręcał, pod koniec atmosfera była bliska wrzeniu, ale Kode9 zawiódł moje pokładane w nim nadzieje. Jak na potencjalnego pioniera zagrał dość zachowawczo i nie zbliżył się do poprzeczki zawieszonej bardzo wysoko przez występ Króla Kanibala na tegorocznej nowej muzyce. Śladowe ilości melodii, powyginane basy, to wszystko cieszy, ale na krótką metę. Zeszłoroczny występ Skream & Benga, który było niejako przetarciem szlaku dla nowego stylu na polskiej ziemi zasłużył na lepszą kontynuację, niż wczorajszy występ wszystkich dubstepowców razem wziętych. Następnie pojawili się Niemcy z Pole i skutecznie wymietli wszystkich z parkietu swoim IDMowym setem. Było schludnie, niemal elegancko, bardzo spójnie i psychodelicznie. Ale nie tego oczekiwała zgromadzona publiczność. Setu Ikoniki nie doczekałem, ale ponoć dała radę. Tak oto zakończyła się czysto rozrywkowa część UNSOUND, która przyniosła kilka ciekawostek (Moishe, Next Life) i choć trudno mówić o całkowitym rozczarowaniu, to festiwalowa konkurencja jakoś lepiej w tym roku poradziła sobie z doborem artystów. A dziś deser w postaci Sunn O))), a dla wybrańców Pauzowe after party. Relacja jutro.

sobota, 24 października 2009

UNSOUND, dzień drugi (piąty).

Dzień drugi (piąty) rozpoczął się od wizyty w kościele Św. Katarzyny, bo właśnie tam odbył się koncert wyczekiwanego Biosphere oraz Stars of the Lid. Miejsce piękne, choć niesprzyjające imprezom w okresie jesienno-zimowym (zimno!). Dodatkowo pod kilkoma względami przestrzeń ta przerosła organizatorów Unsound. Przede wszystkim przetrzymywany na zimnie tłum wlewał się do środka prawie godzinę a ustawienie krzeseł nie było zbyt dobrze przemyślane. Nie wiem jaką przyjemność z koncertu mógł mieć ktoś, kto siedząc pod ścianą nie miał szans zobaczyć wizualizacji podczas koncertu Stars of the Lid... Ale o tym za chwilę.



Scenę ustawiono naprzeciw ołtarza, tuż pod chórem i górującymi nad nim organami. Akustykę ratowały dodatkowe głośniki ustawione w głębszej części kościoła, choć pogłos wiekowych murów mógł mieć więcej uroku niż szum wspomnianych kolumn, zagłuszający cichsze partie(!). Rozumiem, że w tych bądź co bądź partyzanckich warunkach nie można było wykombinować niczego sprytniejszego, ale trochę szkoda, bo miejsce, pomimo wszystkich mankamentów, pasowało do prezentowanej muzyki jak rzadko które. Sam koncert rozpoczął się ok. 21:40. Przy zastawionym dziesiątkami płonących świec stole zjawił się Geir Jenssen i począł wyczarowywać kolejne transowe dźwięki ze swojego ukrytego pośród płomyków arsenału elektroniki. Zapowiadany jako legenda ambientu Jenssen swój status potwierdził głównie tym, że nad całym show unosiła się atmosfera wczesnych lat 90tych, czyli czasów, w których dopracował on swoje studyjne i sceniczne tricki. Kolejne loopy włączane były do płynących dość wartkim strumieniem dźwięków w dość niespodziewany (niedbały?) sposób, psując nieco efekt. Jak na kawałek muzyki, który raczej powinien bezwiednie wodzić nas poprzez kolejne nastroje, koncert Biosphere raczej stwarzał wrażenie szarpanego, improwizowanego bez większego pomyślunku. I choć fragmenty były naprawdę porywające, to hype związany z tym występem zupełnie niepotrzebnie zaostrzył apetyty wielu słuchaczy. Wniosek: niech legendy pozostaną właśnie nimi, bo oczekiwania wobec nich mogą tylko popsuć zabawę.



Po przerwie technicznej na scenie pojawili się Stars of the Lid w towarzystwie oktetu smyczkowego Sinfonietty Cracovia. Ich koncert z kolei przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Kolejne kompozycje niemal wprasowały mnie w zimne, kościelne krzesło. Ciężko jest powiedzieć cokolwiek konkretnego czy przyziemnego, brutalnie ometkować jakoś to, co tam usłyszeliśmy. Muzyczna masa wypływała z głośników, odbijała się od strzelistych ścian i opływała słuchaczy unosząc ich i opuszczając wedle uznania. Przesterowana gitara, leniwe akordy pianina i ulotny trzepot instrumentów smyczkowych wspólnie tworzyły ambientowy majstersztyk. Minimalistyczne kompozycje wprowadzały iście błogi nastrój, jakże kontrastujący z większością występu Biosphere. Duży wpływ na odbiór koncertu Stars... z pewnością miały wizualizacje, budowane przy pomocy trzech projektorów na całej powierzchni ściany za muzykami. I na nich. I nad nimi. Kilkunastometrowy, zakrzywiony ''ekran'' robił kolosalne wrażenie. Aż szkoda tych spośród słuchaczy, którzy godzinę koczowali pod bramą kościoła, polowali na miejsca w pierwszym rzędzie i z pewnością przypłacili to bólem kręgosłupa od ciągłego wpatrywania się w sufit. Tym razem spóźnialscy górą. A'propos publiczności, nieco zaniepokoiło mnie jej zachowanie. Przed koncertem padły słowa, że muzyka, którą usłyszymy, przynajmniej w sferze podejścia do kompozycji, to w prostej linii kontynuacja twórczości takich kompozytorów jak Beethoven czy Satie. Nowa kameralistyka jak się patrzy, bez dwóch zdań. Tym bardziej dziwiło to, że spora część widowni uznała za stosowne opuszczenie koncertu Stars... na dłuższą chwilę przed jego zakończeniem, zaburzając odbiór muzyki wszystkim pozostałym słuchaczom. Do tego oczywiście nagminne robienie zdjęć z fleszem (bo nie każdy jest zawodowcem, ale każdego stać na aparat z lampą). Nie chcę wyjść na jakiegoś purytanina, ale ten koncert ocierał się w moim prywatnym rankingu o perfekcję i szkoda, że nie każdy to docenił. Jeżeli to ta publiczność ma przejąć schedę po całej muzyce poważnej, a do tego zmierza najwidoczniej inicjatywa Wordless Music, to biada muzykom, którzy lubią się skupić na tym, co grają. I biada nam wszystkim.



Po tych górnolotnych doznaniach przyszła pora na zabawę bardziej przyziemną. Manggha przez pozostałą część wieczoru (i sporą część nocy) wypełniła się brzmieniami z pogranicza tech-house'u, 2stepu i pewnie jeszcze kilku innych, nie wymagających definicji gatunków. W gruncie rzeczy zgromadzonym nie chodziło przecież o tego typu dywagacje, nie tym razem. Chodziło o dobrą zabawę i tej nie zabrakło. Parkiet wypełnił się szczelnie tuż po rozpoczęciu imprezy i tak już zostało do samego końca. Inna sprawa, że muzyka, do której tak świetnie bawiła się ludożerka, nie otarła się nawet o granicę gatunków, wśród których krążyła. Nie usłyszeliśmy niczego awangardowego, nawet szumnie zapowiadany jako pionierski set Monolake nie odbiegał raczej od klubowej normy, nawet efekt surround nie robił jakiegoś porażającego wrażenia. Nikt nie odkrył tu Ameryki i nie można mieć do nikogo z tej okazji pretensji, bo choć celem całego festiwalu wydaje się być w znacznej mierze przełamywanie barier i odkrywanie zjawisk zupełnie nowych, to tego wieczoru było raczej sztampowo, a miejscami wręcz staroświecko, czego dopełnieniem były wizualizacje w większości posklejane ze starych kronik filmowych. Ale mimo to, co warte podkreślenia, i tak zabawa była przednia. Coż, być może głód poznawania nowych kierunków w elektronice zaspokoi dzisiejsza post-dubstepowa extravaganza. Zobaczymy, posłuchamy, i zdamy relację już jutro.

piątek, 23 października 2009

UNSOUND, dzień pierwszy (czwarty).

Krakowski festiwal Unsound niepostrzeżenie urósł do rangi imprezy na światowym poziomie. Determinacja związanych ze środowiskiem klubu Pauza organizatorów i rosnący rozmach kolejnych edycji sprawiły, że impreza została nawet wciągnięta do zestawu festiwali spod znaku 6 Zmysłów - cyklu imprez współorganizowanych i dofinansowywanych z kasy miejskiej. Trudno się dziwić zatem, że tegoroczny Unsound to już 7 dni wypełnionych po brzegi koncertami i wszelkiej maści imprezami towarzyszącymi. Wystawy, panele dyskusyjne, warsztaty, projekcje filmowe. Od rana do późnej nocy jest co robić, a to wszystko za dość symboliczne sumy. Karnet festiwalowy na cały tydzień to 180zł a większość pozamuzycznych atrakcji jest za darmo. Rewelacja.

Swoją przygodę z festiwalem 09 rozpocząłem wczoraj od koncertu Soundscapes 2. Nie dałem zatem szansy takim wykonawcom jak Jacaszek (ale ten akurat mnie nudzi) Sza/Za, Mikrokolektyw, oraz - czego bardzo żałuję - Grouper i Solid State Transmitters. Do nadrobienia. Pierwszy (czwarty) dzień festiwalu w warstwie czysto muzycznej rozpoczął się krótko po 20ej w Filharmonii, gdzie James Blackshaw zaprezentował kilka ze swoich rozbudowanych kompozycji na gitarę dwunastostrunową. Nie powala co prawda techniką, ale transowe, nieco psychodeliczne i przepięknie rozwijające się utwory i tak robiły wrażenie. Podobnie jak sam James, który nic nie robił sobie z klimatu sali, w której występuje i odziany w porozciągany t-shirt co rusz ciągnąl z puszki Lecha i sypał dowcipami pomiędzy kolejny fragmentami koncertu. Do tego niemiłosiernie długo stroił gitarę, co pewnie podczas koncertu w pubie pozwala zamówić kolejne piwo, ale w filharmonii wyglądało trochę śmiesznie - wszyscy w niemniejszym od artysty skupieniu obserwowali każdy ruch klucza w stroiku... Następnie na szacownych deskach pojawili się muzycy Sinfonieta Cracovia oraz Johann Johannsson w towarzystwie dżentelmena, którego nazwisko w tej chwili mi umyka. Po krótce następujące półtorej godziny mógłbym streścić jako piękną, na wskroś islandzką muzykę filmową, okraszoną konstruowaną na bieżąco elektroniką. Szumy, trzaski i miarowe, basowe dudnienie tworzyły tło i niejako dyrygowały grą skrzypków i wiolonczelistów. Sam Johannsson obługiwał liczne instrumenty klawiszowe na czele z filharmonijnymi organami. Muzyka przelewała się po nastrojach oscylujących wokół jakże skandynawskiej melancholii - było i podniośle i smutno, a najczęściej po prostu pięknie. Publiczność, z początku nieśmiale, później już zupełnie swobodnie nagradzała kolejne utwory burzą braw a caly koncert spuentowała owacją na stojąco. Kolorowy, na pierwszy rzut oka raczej przyzwyczajony do beatów a nie skrzypków tłumek gwarnie i wśród uśmiechów wylał się na ulicę i pojedynczo lub w podgrupach przetransportował do muzeum Manggha.



A w Manghdzhdhe (sic!) tymczasem Eltron John kończył już swój house'owy set (zwieńczył go fragmentami Aerolitu Niemena, ciekawe, kto jeszcze to wyłowił?) i na małej scenie rozpoczęli instalację panowie z norweskiego Next Life. Po tradycyjnym, festiwalowym "kwadransie" po regulaminowym czasie (czyli po 45 minutach) rozpoczęli i od razu zrobiło się jakoś milej. Odziany w koszulkę Assuck młodzieniec jako żywo przypominający Bruce'a Lee, przywitał się po angielsku z ciężkim norweskim akcentem z publicznością po czym zespół rzucił się w wir walki. W starych, dobrych czasach, kiedy metkami szafowano na lewo i prawo (dziś to już passe, zwłaszcza na Unsound) określiłbym Next Life jako mieszankę stylu Power Violence spod znaku Charles'a Bronsona z 8bitowym Hardcorem. Króciutkie, niesłychanie intensywne numery wypełnione były gitarowym hałasem, elektroniką rodem z Super Nintendo oraz połamanymi rytmami perkusji obługiwanej przez drwala z kamiennym wyrazem twarzy. Nie wiem jak ten skład znalazł się w towarzystwie 4 house'owych wykonawców, ale przez te 13 minut nie miało to znaczenia. Tak jest, 13 minut, ale w tym czasie podano nam jakieś 12 numerów, i po pierwszym odruchu zdziwienia graniczącego z oburzeniem doszedłem do wniosku, że to jest idealna długość takiego koncertu. Charles Bronson też pewnie nie grali dłużej. Po sprawnej wymianie sprzętu na scenie pojawiło się trzech francuskich Chasydów-przebierańców, na ekranach zaś zawitała wielka, uśmiechnięta gwiazda Dawida. Przy klawiszach i komputerze zainstawlowali się panowie Moishe oraz Moishele. Następnie przy pierwszych dźwiękach Hava Nagila MC Moishe rozdał publiczności Matzah, a gdy wszyscy już byli nakarmieni rozpoczęła się część właściwa występu. Chasydzki acid house? Genialne! Ciężkie rytmy, znane wszystkim żydowskie melodie, MC śpiewający przetworzonym głosem ''Come to my Bar Mitzva!". 100 punktów za klimat, drugie tyle za muzykę. Publiczność tłumnie rzuciła się do zabawy, w powietrzu fruwały posrebrzane gwiazdy Dawida i kawałki Matzah. Widok polskiej młodzieży wiwatującej "Shabbat Shalom!" - bezcenny. Po godzinie chasydzkiego pląsania przyszła pora na klimaty równie swojskie, choć geograficznie bliższe. Kolektyw białorusińsko-szwajcarski, czyli Rational Diet oraz Kadebostan (który, na oko, korzenie ma jeszcze bardziej dalekowschodnie niż nasi wchodzni sąsiedzi). Podbnie jak w przypadku Moishe Moishe Moishele mieliścy okazję posłuchać, czy raczej podrygiwać w rytm podbitego folkiem house'u, który dzięki żywemu instrumentarium zabrzmiał jednak pełniej i okazalej. Saksofon, obój, skrzypce, kontrabas, do tego krążące pomiędzy muzykami butelki i atmosfera luźnej improwizacji. Można by z tego ulepić wzorcową muzykę weselną, przy której i młodzież bez obciachu się wybawi a i babcia na parkiet wskoczy. No, może radziej podejdzie. Ale pojawi się na nim z pewnością. Z obowiązku dodam, że po The National Fanfare of Kadebostany zaprezentowali się jeszcze The Mountain People i ponoć był to deep house, ale pewności nie mam, bo byłem już wtedy w domu. Wystarczy wrażeń jak na jeden dzień. To tyle relacji z wczoraj, jutro relacja z dzisiaj. You heard me.

poniedziałek, 19 października 2009

Monotonix - Where Were You When It Happened? (8.5)



Sądząc po koncertach Monotonix można założyć, że ich działalność studyjna nie ma prawa być w podobnym stopniu interesującą. Błąd. Ich nagrania na szczęście bardzo wiernie odtwarzają tę zwierzęcą energię, z którą mierzą się niemal codziennie kolejni niczego nie podejrzewający widzowie. Już wydana w zeszłym roku EPka Body Language dawała temu wyraz, a ich debiutacka płyta tylko to potwierdza - Monotonix są zespołem kompletnym, a z płyty słucha się ich prawie równie dobrze jak na koncercie. Swoją drogą trudno mówić tu o pełnowymiarowej płycie, skoro jest ona zaledwie 30 sekund dłuższa od debiutanckiej EPki i również zamyka się w 30 minutach. A co możemy na niej usłyszeć? Cudownie dekadencki i pozbawiony zahamowań garage rock hołdujący tradycji takich zespołów jak The Sonics, MC5, no i Led Zeppelin. Wszystko to doprawione szczyptą bliskowschodniego folku (np: charakterystyczne zawodzenie w As Noise) i osadzone na brzmieniu, którego nie powstydziłby się Jack White, gdyby stroił swoje plastikowe gitary jeszcze kilka progów niżej. No i ta produkcja! Za sterami zasiadł Tim Green - znany z The Fucking Champs producent płyt The Melvins czy płyt Bena Chasny'ego (Comets on Fire, Six Organs of Admittance). Odpowiadał on również za brzmienie Body Language i tym razem jeszcze bardziej zradykalizował swoje metody. Gitara, o ile to możliwe, jest jeszcze głośniejsza, podobnie jak bębny. Levi również brzmi drapieżniej i choć jego wokale nie mogą zachwycać (od tego są jego popisy akrobatyczne na koncertach) to spełniają one swoje zadanie. Warto napisać słów kilka o napędzającej całość pracy gitary. Moshe Vegas (sic!) musi naprawdę sporo kombinować, żeby kolejne riffy w pełni wypełniały pozbawione linii basu utwory. Pewnie, niskie brzmienie robi swoje, ale niektóre riffy to prawdziwe klejnoty. Przesiąknięte bluesem, podane na punkowo-metalową modłę, naprzemian uderzające w najniższe i najwyższe dźwięki - czasem łatwo zapomnieć, że to tylko jedna gitara. Revival garage rocka trwa w najlepsze już dekadę a panowie z Monotonix są jej najlepszym zwieńczeniem - łączą to, co najlepsze w klasyce hard rocka i przepuszczają to przez postpunkowo-grunge'owe brzmienia, dodają godną pozazdroszczenia koncertową energię a efekt końcowy to strzał adrenaliny godny ulicznej bójki. Niech te kilka eksplozji jakimś cudem zamkniętych na plastikowym krążku osładza nam czas oczekiwania na kolejne koncerty, bo tych w wykonaniu Monotonix nigdy za wiele.

Regina Spektor - Far (6.9)



To będzie historia o tym, jak piractwo niszczy muzykę. A właściwie, to będzie o tym, jak piractwo psuje odbiór muzyki. Zanim Regina Spektor wydała swoją najnowszą płytę, do internetu wyciekło demo, które nagrała w 1999 roku, kiedy miała zaledwie 19 lat. I niby nic się nie stało, bo co ma jakaś stara, kiepsko nagrana kaseta(!) do nowej płyty artystki, która sprzedaż swoich najnowszych dokonań może już liczyć w milionach, prawda? Otóż w tym przypadku problem polega na tym, że już pobieżne zapoznanie się z obydwoma materiałami każe stwierdzić, że pomimo 10 lat dzielących obie pozycje i kosmicznej przepaści jeżeli chodzi o produkcję, to porównanie wypada z korzyścią dla nagrań sprzed dekady. I paradoksalnie o produkcję właśnie się rozchodzi. W wywiadach Regina podkreśla, że zawsze chciała nagrać taką płytę jak Far, że brak studyjnego szlifu na poprzednich albumach był tylko i wyłącznie kwestią braku pieniędzy na nagranie, a nie świadomą decyzją. A zatem skromne, ale urzekająco piękne aranżacje pierwszych trzech albumów Reginy odeszły bezpowrotnie. Tymczasem Regina z płyty na płytę obudowuje swoje piosenki (również te najstarsze, ale o tym później) co raz grubszą warstwą nierzadko plastikowej oprawy studyjnej. Do współpracy przy Far zaprosiła aż pięciu producentów, co musiało zakończyć się dość niespójnym brzmieniem. Z jednej strony mamy nagrania ujmująco ciepłe, z powściągliwie nagranym instrumentarium, przywodzące na myśl nagrania Marka Ronsona (Laughing With, One More Time with Feeling). Z drugiej zaś możemy usłyszeć napuszone brzmienia rodem z roku 1986 autorstwa weterana Jeffa Lynne, który niemalże zupełnie zepsuł świetne pod względem kompozycyjnym piosenki Blue Lips oraz Folding Chair. Na żywo obydwa utwory na szczęście jakoś się bronią (zwłaszcza Blue Lips w wersji bez perkusji), ale na płycie ciężko jest znieść te niedorzeczne werble i prostackie gitarowe przygrywki. Miło również słucha się utworów nagranych przy udziale hip-hopowego producenta Mike'a Elizondo. Jego singlowy Eet to jedna z najlepszych piosenek, jakie Regina kiedykolwiek nagrała a zaskakująca aranżacja Machine jest przykładem na to, że czasem jednak opłaca się eksperymentować. Gdy przymkniemy oko na produkcyjne wpadki i pozostaniemy sam na sam z piosenkami okazuje się, że jest zupełnie nieźle. Jak to u Reginy - patos sąsiaduje z bezpretensjonalnym humorem, rzewne ballady przeplatają się z freak-outami, w których Regina uprawia nieudolny beatboxing czy nasladuje odgłosy delfinów. Do tego tradycyjnie już doprawia całość niebanalnymi tekstami, przy których nie można się nie uśmiechać, a i na łzy się czasem człowiekowi zbierze. Klasę artystki niech potwierdzi fakt, że piosenki zupełnie nowe sąsiadują tu z tymi napisanymi 10 lat temu. I choć znane fanom z koncertów (lub niestety tylko z bootlegów) utwory takie jak Wallet, Folding Chair czy Human of the Year nabrały zupełnie innego, moim zdaniem niepotrzebnie efekciarskiego brzmienia dzięki całym tygodniom studyjnej obróbki, to nie sposób odmówić im uroku. Zrozumiała jest też gonitwa za idealnym brzmieniem i charakterystyczne dla perfekcjonistów i pracoholików (Regina dotychczas napisała ponad 100 piosenek) ciągłe poprawianie i dorzucanie nowych elementów. W końcu Regina świadomie eksperymentuje na samej sobie a jej polem doświadczalnym po koncertach niestety stały się również jej płyty. Nie zrozumcie mnie źle - Regina nadal rządzi. Z tym, że kiedyś rządziła bardziej.

wtorek, 13 października 2009

Podsumowanie Rundy Wiosennej

Szybki rzut oka za okno i już wszystko wiadomo. Lato mamy dawno za sobą. A działo się tego lata, oj działo. W postsowieckiej historii nie mieliśmy jeszcze tak udanego sezonu koncertowego. Jak udanego? Młodzież zapewne tego nie pamięta, ale w starych, dobrych czasach (do ok. roku 2002) nikt, absolutnie NIKT, nie musiał podejmować decyzji, na który koncert się wybrać spośród setek do wyboru. W ciągu całego roku trafiało się 4, góra 5 imprez, na których stali bywalcy niemalże przybijali sobie piątki. Wszyscy się znali, czy to z nielicznych jeszcze wtedy forów, z list mailingowych czy normalnych, pocztowych fanklubów. Na dużych i mniejszych koncertach nie było osób przypadkowych, w każdym razie ja takich nie pamiętam. Wiadomo było, że w lutym wszyscy jedziemy do Warszawy a w maju do Spodka. Może jesienią do Krakowa? I to by było na tyle. A dziś? Trzeba rok pracować na karnety festiwalowe a i tak nie obskoczy się wszystkich. W dużych miastach fajne koncerty trafiają się nawet w środku tygodnia a podczas weekendów potrafią się nakładać. Dobrodziejstwa członkostwa w UE dały się odczuć wiosną i latem tego roku szczególnie mocno. Praktycznie każdy, kto się liczy, pojawił się tu lub ówdzie. Szczęśliwie udało mi się dotrzeć do tych najciekawszych imprez, ale opisanie ich wszystkich byłoby pracochłonne i zapewne bezowocne. Skupmy się zatem na kilku impresjach, momentach ocierających się o absolut, wisienkach na torcie, orgazmatycznych uniesieniach i pełnych gaciach.

1. NIN @ Poznań - Head Like a Hole

Powszechna opinia na temat tego koncertu jest taka, że był fajny, ale zespół spóźnił się jakieś 10 lat. Zgadzam się z tym w 100%. Trasa w okolicach wydania The Fragile, czy chociażby bardzo dobrego Year Zero (2007) byłaby czymś o wiele pełniej doznanym i docenionym przez fanów zespołu. Dziwaczna setlista złożona w większości z bisajdów zapewne wyduszała łzy wzruszenia z najwierniejszych fanów, ale reszta mogła się czuć zakłopotana. Na szczęście pojawił się też zestaw obowiązkowy i choć obejrzane pierdyliard razy na youtube Hurt w wersji na żywo nie mogło zrobić już na nikim gigantycznego wrażenia, tak ostre, juniorskie dokonania NIN zwyczajnie wymiatały. Head Like a Hole niech będzie tego koronnym dowodem. Przez te 3 minuty liczyła się tylko autodestrukcyjna agresja i naiwny, licealny bunt. Dla tej chwili warto było tam być.



2. Dizzee Rascal @ Kraków - Bonkers

Trafił mu się słaby slot (godzina 19ta, prawie sam początek imprezy), publiczności nie było zbyt wiele (w porównaniu z późniejszymi sztukami) do tego jakoś średnio pasował do reszty zestawu. Ale kto widział Rascala wcześniej ten wie, że daje on radę wszędzie i w każdych warunkach. Set powoli się rozkręcał, publiczności przybywało a Dizzee najlepsze zostawił na sam koniec. Nowy singel ledwo co obijał się dopiero po różnych blogach i raczej nie wywoływał ekstazy u recenzentów i fanów. Co za bzdury. Na żywo Bonkers miażdży. Ten uber-basowy breakdown z okolic drugiej minuty dosłownie wbija w ziemię, genialne nagłośnienie zrobiło swoje. Najgrubsza tuba basowa nie odda tych wibracji, to trzeba przeżyć na żywo. Przebój lata 2009.



3. Busy P & Dj Mehdi @ Kraków - Friends

Godzina 4 rano. Ostatnie chwile pierwszej edycji festiwalu Selector. Od jakichś 6 godzin na małej scenie na zmianę za konsoletą stają dumni przedstawiciele francuskiego Ed Banger Recs. Na scenie głownej w tym czasie przewineli się m.in Orbital i koszmarnie słaby Digitalism. Publiczność kłębiąca się w małym namiocie nic sobie z tego nie robiła. I słusznie. Szczególnie to, co zaprezentował Busy P zdumiewało - bezpretensjonalność, nonszalancja, szyk, energia i humor. Totalne przeciwieństwo topornego, niemieckiego (w najgorszym tego słowa znaczeniu) setu Digitalism. Ed banger Show trwał zapewne o kilka godzin dłużej niż planowali organizatorzy, a gdy ku rozpaczy nieprzerwanie rozbawionej publiczności kończył się bladym świtem, na bis (sic!) poleciał ten oto utwór i nie wyobrażam sobie lepszego zakończenia tego fenomenalnego setu. Na zewnątrz wschód słońca, chłodny, mglisty poranek a w namiocie tymczasem..



4. Faith No More @ Gdynia - Land of Sunshine

Niektórzy (w tym ja) czekali na ten występ bardzo, bardzo długo. Nie było mi dane być w Spodku w 1997 roku, dlatego Gdynia była w tym roku jednym z priorytetowych celów muzycznych eskapad. Internetowe doniesienia okazały się prawdą - FNM zagrali tak, jakby te 11 lat przerwy nie miało miejsca. To, co na scenie prezentuje Mike Patton to temat na osobny artykuł. To temat na sporych rozmiarów książkę. Dotychczas legendarny status zespołu dla większości z nas funkcjonował tylko dzięki nagraniom i opowiadaniom starszych kolegów. Koncert w Gdyni potwierdził go w 100%. Prześwietną set listę otwierała zgrywa w postaci Reunited a potem było już tylko lepiej. Wśród aż ośmiu numerów z Angel Dust jako pierwszy usłyszeliśmy Land of Sunshine. Wykonawstwo jak z płyty, każda nuta, każdy jęk i pisk, ta niemal operowa fraza wyśpiewana gdzieś z głębi przepony, nimożliwe połączenie stylu najwyższego z niskim, było porażająco dobrze i tak już zostało do końca koncertu.



5. M83 @ Gdynia - Skin of the Night

Nie lubię jeździć na Open'era. Nie dość, że mam 600km do pokonania, to jeszcze na miejscu rzadko bywa sielankowo. Syf na polu namiotowym, syfne sanitariaty ewidentnie urządzone za szokująco małe pieniądze, upokarzające kontrole na każdym kroku, zapchane ciągi komunikacyjne, ogólna drożyzna i słabizna organizacyjna. Do tego nieprzebrane ilości ludzi i bezsensowne ułożenie scen, które wymaga 30 minut na dotarcie spod jednej pod drugą. No i wiszący nad tym wszystkim duch najbardziej irytującej postaci w tym biznesie - Mikołaja Z. szefa Alter Art, który w najróżniejszych mediach uprawia autopromocję, bezwzględnie i często bezpodstawnie wychwala swoje festiwale jako wzorcowe a na sugestie niezliczonej liczby niedociągnięć reaguje bezczelnymi stwierdzeniami prosto ze spin-doctorskiego słownika. Wyślizguje się od odpowiedzi niczym premier po aferach, niczym najpodlejszy geszefciarz, zdaje się całym sobą reprezentować tę najgorszą, stricte biznesową stronę kultury. Pomimo rozmiarów i line-upu dużo jeszcze pracy czeka Alter Art zanim Open'er stanie się festiwalem z prawdziwego zdarzenia i może sobie pleść Mikołaj różne farmazony - chwilowo spomiędzy połyskliwych fatałaszków wystaje tej im imprezowej dziewczynie słoma i pachnie też nie najlepiej. Wszystko to sprawia, że Open'era ciężko jest wytrzymać. Na szczęście te kilka momentów absolutnego muzycznego szczęścia rekompensuje wszystkie niedogodności. Człowiek zapomina, że właśnie spędził 40 minut w kolejce po kubek najdroższej wody na świecie, że od przemierzonych kilometrów bolą go nogi i plecy, że jakoś resztkami sił będzie musiał za chwile wgramolić się do tonącego w błocie namiotu i to wszystko powtórzyć przez kilka kolejnych dni. Na scenie pojawia się ona i pomimo późnej pory, pomimo głodu i chłodu, pomimo wszystkich przeciwności losu wyciska z Ciebie najpiękniejsze uczucia, które nosisz w sobie przez następny rok. A potem wracasz do tego syfu, chociaż zarzekałeś się, że już więcej nie dasz rady. Ten głos, te dźwięki, ta oprawa, cała ta magiczna historia - ocierasz łzę i już wiesz, że musiałeś tam być.



6. Meshuggah @ Kraków - Lethargica

Knockout jak na pierwszą edycję wypadł zupełnie dobrze. Zespoły dopisały, publiczność jakby mniej, ale jestem pewien, że kolejne edycje z pewnością przyniosą nam jeszcze sporo frajdy. W tym roku szczególnie przypadł mi do gustu zestaw dnia drugiego, gdzie o palmę najlepszego metalowego koncertu roku walczyły zespoły The Dillinger Escape Plan, Meshuggah i Testament. Wyrównany pojedynek wygrali w moim osobistym rankingu trolopodobni Szwedzi. Zagrali rok temu w Warszawie, ale nie zagrali mojej ulubionej 'piosenki' z ostatniej płyty. Potrafią grać karkołomnie szybko, ale to te mozolne, połamane i gęste fragmenty podniecają mnie najbardziej. Dlatego potężny, pozbawiony konkurencji breakdown w czwartej minucie czwartego numeru powala mnie na łopatki za każdym razem. Moje domowe i samochodowe głośniki zmagają się z nim od czasu do czasu i jest to ich walka o życie. Spotkałem się ze stwierdzeniami, że Meshuggah to już nie muzyka. A jakże. Dla wielu niezrozumiała, z pewnością nieprzystępna. Dla mnie urzekająca. A w tym właśnie momencie robi największe wrażenie.



7. Karl Blau @ Mysłowice - Bad Company

Za to kocham Off Festival. Z braku innych ciekawych wydarzeń trafiasz do kameralnej sali, tzw. 'sceny eksperymentalnej' a tam jakiś pocieszny koleżka w żółtych szortach gra na gitarze i śpiewa. I to jak! Gitara na lekkim przesterze brzęczy niskim strojem, podobnie jak głos Karla. Obsługiwany nogą looper buduje harmonie i dość pokaźnie instrumentarium a zwyczajnie piękne piosenki lewniwie sączą się z głośników. Jest przesympatycznie, niemal rodzinnie. Do bisu Karl potrzebuje współpracy publiczności. Zagra cover Your Heart Breaks (gdzie gra na bębnach), ale potrzebuje ludzi, którzy będą śpiewać partię smyków i partię fletów. A pod koniec może ktoś się pokusi o solo na saksofonie? Pod sceną jest może 20 osób i wszyscy śpiewają, łącznie z obecnym na sali składem Pains of Being Pure at Heart. Jest tak pięknie, że odbiera głos.



8. Monotonix @ Mysłowice - @#%!&?

I pomyśleć, że dzień wcześniej i kilkanaście kilometrów dalej grały te sztywniaki z U2 a gawiedź tłumnie nawiedziła ten smutny spektakl... W przeciwieństwie do nich Monotonix grają koncerty totalne przy absolutnym minimum środków. Przekonał się o tym każdy, kto chociaż na chwilę wstąpił na piaski sceny Miasta Muzyki tej sierpniowej nocy. Monotonix nie uznają instytucji sceny. Ochronę mają sobie za nic, a właściwie używają ich jako żywe odskocznie do stage-divingu. Zabrzmi to jak wypociny jakiegoś dziada laśnego, ale w życiu czegoś takiego nie widziałem. Bywało się na punkowych koncertach, gdzie najróżniejsze szaleństwa odbywały się na scenie i pod nią. Ale to, co robią Ci kolesie to jest nowa jakość. To nie jest kontrolowany chaos, to jest chaos w najczystszej postaci. A mimo to jakimś cudem udało im się zagrać kilka naprawdę solidnych i poskładanych do kupy kawałków. Pamiętacie jeszcze to uczucie, kiedy muzyka przejmuje nad Wami kontrolę i nie popuszcza? Kiedy rzucacie się w wir zabawy nie bacząc na obrażenia swoje i okolicznej ludności. To wszystko wróciło w tym właśnie momencie - Levi w ciszy wspina się na konstrukcję sceny, buduje napięcie, po czym spada z 3 metrów wprost między ludzi i w tym momencie zespół rusza z kopyta, napięcie pęka i przeradza się w niekontrolowane szaleństwo. Show Monotonix - obojętnie w jak dużym stopniu zaplanowany - przywraca wiarę w muzykę i daje całe tony radości. Monotonix rządzą!



9. Radiohead @ Poznań - Nude

Czy są tacy, których tam nie było? Szczerze wątpię. Nie mogę wyobrazić sobie jak ktoś mieniący się słuchaczem muzyki odpuszcza akurat ten koncert. Można było z różnych przyczyn nie pojechać na każdy inny w tym sezonie, ale Radiohead? Umówmy się, są koncerty dobre. Są bardzo dobre. Są też doskonałe. A jeszcze oczko wyżej stoją koncerty Radiohead. Ostatnio przeczytałem, że zanim zagrali pierwszy koncert przez 4 lata grali tylko próby, regularnie, 2 w tygodniu. Jak żyje nie słyszałem o czymś podobnym, a cała ta historia wiele wyjaśnia. Łatwo jest szafować określeniami 'doskonały', 'wiekopomny', 'wstrząsający', ale trudno nie użyć ich przy okazji omawiania tego zespołu i tego koncertu. Przez ostatnie kilka lat łapię się na tym, że muzyka już mi nie robi tak dobrze jak kiedyś. Wmawiam sobie, że to normalny proces, z czasem człowiek osłuchuje się ze wszystkim, co raz trudniej jest mnie czymś zaskoczyć czy wzruszyć. Do tego dochodzi słabnący słuch, z pewnością nie wyłapuję już wszystkich częstotliwości i niuansów. Dlatego każdą kolejną piękną koncertową chwilę cenię sobie tym bardziej. Życie składa się z takich właśnie chwil, które lubię kolekcjonować i chołubić, bo należą do zdecydowanej mniejszości. I choć z czasem może być z tym coraz trudniej to takie koncerty jak ten w poznańskiej Cytadeli będą nam ich przysparzać jeszcze przez długie miesiące i lata. No dobra, niby to tylko rock'n'roll, ale kocham takie momenty a tę piosenkę szczególnie. Kiedy muzyka na chwilę niknie i zostajemy tylko sam na sam z krystlicznie czystym, wwiercającym się w serce głosem tego nadętego gamonia przy mikrofonie. Uwielbiam.



10. Dan Le Sac vs. Scroobious Pip @ Katowice - A Letter from God

Martwiłem się o ten koncert. Martwiłem się, że oprócz Thou Shalt Always Kill nie usłyszę nic ciekawego. Myliłem się jak nigdy. Wspomniany youtubowy hicior nie był nawet wisienką na torcie, przeleciał i nawet nie zauważyłem, że był. Nie docieniłem potęgi umysłu Scroobiusa i kolejne teksty udowadniały jego nieziemską erudycję, to nie jest zwyczajny raper, to jest uliczny poeta. Dan dwoił się i troił przy swoich kontrolerach i sypał pierwszorzędnymi beatami, których podstawową cechą zdawało się być ...poczucie humoru. Zwyczajnie wesoło przygrywał chłopina. Nie dało się nie tańczyć. Ale podczas A Letter from God przy drugim zdaniu zorientowałem się, że to odtąd muszę skupić się na każdym słowie. Nie chciałem uronić ani jednego, więc przystanąłem i wpatrywałem się w Scroobiusa jak głupi, słuchałem i z czasem moja szczęka poddawała się sile grawitacji by w końcu z łomotem uderzyć o piasek pod nogami. W jedynym wygrzebanym nagraniu prawie nie słychać tekstu (warto poszukać na własną rękę), ale widać ile serca Scroobius wkłada w wykonanie. Wstrząsające.



11. Ebony Bones @ Katowice - Story of St.ockwell

Lubię takie niespodzianki. Spodziewałem się niezbyt udanego klonu Santigold, tymczasem dostałem jej ulepszoną wersję. Występ Santi na Open'erze jakoś podejrzanie pachniał playbackiem a i energii jakoś brakowało. Ebony Bones rozpaliła publiczność od pierwszej minuty swoim pstrokatym, kosmicznym połączeniem electro z afro beatem. Plemienne dudnienie wprowadzało w trans a mistrzyni ceremonii robiła z zahipnotyzowanym tłumem co chciała. W punkcie kulminacyjnym wszyscy (no, znalazło się kilku leniwców) na polecenie tańczyli to w przód, to w tył, to do lewej, to do pozostałej. Zupełne szaleństwo. Zresztą ciężko było ustać w miejscu przy tym eklektycznym koktajlu. World Music przyszłości?



12. Aphex Twin @ Kraków - Vordhosbn+

Po latach nieobecności Aphex Twin uraczyl nas nie jednym a dwoma koncertami. Pierwszy odpuściłem, ponieważ doszły mnie słuchy, że nastąpił podział piątek-ambient, sobota-hardcore. I dokładnie tak było. A zatem w sobotę zajechałem na Hutę aby zmierzyć się z kombinatem i wypełniającymi go dźwiękami. Każdy, kto kiedykolwiek odwiedził Hutę im. Lenina wie, że jest to idealne miejsce na taki 'koncert'. Hala ocynowni robi naprawdę spore wrażenie. W powietrzu ciepły, lepki zapach pracujących tu na co dzień maszyn. Konstrukcje stalowe oplatają wolną przestrzeń siecią antresoli, drabin, schodów, kabli i rur. Pod sufitem i w 16 innych miejscach umiejscowione potężne kolumny - towarzyszący Aphexowi Tim Hecker dbał o przestrzenny charakter dźwiękowej masakry, która się tam odbyła. Początkowo leniwy, rozluźniony set nawiązywał do piątkowych ambientów, ale z każdą chwilą robiło się co raz głośniej, szybciej i mocniej. W którymś momencie zgasły ekrany z wizualizacjami i halę wypełniły dziesiątki a może i setki wiązek laserowych, które rozpoczęły swój szaleńczy taniec. Rozpoczął się istny lot w kosmos. Potężne basy dosłownie wstrząsały całą konstrukcją, miałem wrażenie, że wczechobecny metal rezonował i współtworzył w ten sposób widowisko. Wszystko to razem robiło piorunujące wrażenie. Ale to było tylko preludium. Prawdziwy hardcore rozegrał się w ostatnich 20 minutach, kiedy wizualizacje zamieniły się w potworne obrazy, które znaleźć można tylko w najgłębszych czeluściach internetu - bestialstwo, tortury, fekalia. Coś potwornego. Ale czy po Aphexie można było spodziewać się czegoś innego? Dźwiękowo-wizualne dzieło zniszczenia dopełniło się, gdy stojąca obok mnie dziewczyna straciła przytomność. Trudno o lepszą recenzję tego występu. Richard D. James to ekstremista. Kontakt z jego sztuką może być groźny dla zdrowia. W ciągu 2 godzin przeszedł od pozaziemskiego, transowego uniesienia po łamiącą ducha, brutalnie atakującą zmysły torturę. Po czym zniknął. Nie jest to doświadczenie ładne i przyjemne, wymaga wytrwałości i może być niebezpieczne (dosłownie), ale warto się z nim zmierzyć, sprawdzić siebie i być może wyjść cało, aby opowiedzieć innym jak było.

wtorek, 11 sierpnia 2009

OFF Festival 2009


OFF to mój ulubiony polski festiwal. Z wielu powodów. Przykładowo nie muszę taplać się w biwakowym syfie, bo do domu mam 30 minut samochodem. Fajnie. Sceny i plan koncertów są tak poukładane, że nie trzeba przemierzać kilometrów, żeby szybko przenieść się sprzed jednej pod drugą, a kolidujące ze sobą interesujące występy należą do rzadkości. I wreszcie sama muzyka, która rokrocznie wywołuje znacznie więcej emocji niż każda inna festiwalowa selekcja w tym kraju. Mało jest przypadkowych osób i nachalnego lansu, są piękne okoliczności przyrody nawet ochrona jakaś taka bardziej wyluzowana. Jest pięknie i bardzo lubię tu wracać. A jak było w tym roku?

Tegoroczny OFF był jak zwykle zaskakujący, zwłaszcza w porównaniu z poprzednią edycją. Tym razem nie tylko pod względem muzycznym. Miłym zaskoczeniem było wegetariańskie jedzenie w dostatecznej ilości, którego zeszłoroczny brak był szczególnie dotkliwy. Niby drobnostka a wielu z pewnością ucieszyła. Zaskakująca była dość niska frekwencja (7 tys., w stosunku do zeszłorocznych 11 tys.), która szczególnie dała się odczuć pierwszego dnia. Niby nie ma na co narzekać, bo po tegorocznym Open'erze tłumów mam dość na następne 5 lat, ale czy nie będzie to zły sygnał dla lokalnych władz i sponsorów? Bardzo miłym zaskoczeniem był rozmach tegorocznej edycji, ilość dodatkowych koncertów i przede wszystkim zagranicznych wykonawców naprawdę robiły wrażenie. Pamiętam jak cztery lata temu Piotr Stelmach trzęsącym się z podniecenia głosem zapowiadał występ IAMX czy Banco de Gaia, zupełnie, jakby to było wiekopomne wydarzenie. Przy dzisiejszym rozmachu mysłowickiej imprezy wydaje się to nie do pomyślenia. W 2004r mogliśmy zobaczyć 5 (słownie: pięć) zespołów z zagranicy, w tym zaś naliczyłem 33. Fluktuacja frekwencji wskazywać może na fakt, że impreza osiągnęła docelowe rozmiary, duże nazwiska już są, a zapewne będzie ich tylko więcej. Doczekaliśmy się imprezy na miarę Pitchfork Music Festival czy takiej naszej mniejszej Primavery. Należy się tylko cieszyć i modlić się o jeszcze wiele kolejnych edycji.

Skoro już o wykonawcach mowa, to nasunęło mi się kilka ogólnych wniosków ich dotyczących, zarówno pozytywnych jak i tych trochę mniej:
Po pierwsze: kryzys wokalistyki. Można odnieść wrażenie, że umiejętność śpiewania przestała mieć dla współczesnego indiepopu jakiekolwiek znaczenie. Brak umiejętności zawsze można przykryć pogłosem czy nadmierną ekspresją? Nic z tych rzeczy. Chlubne przykłady Final Fantasy czy Karla Blau powinny dać niektórym do myślenia.
Po drugie: covery. Tegoroczna ciekawostka, było ich całkiem sporo, praktycznie co drugi koncert zawierał jakieś zapożyczone nagranie. Mogliśmy usłyszeć piosenki z repertuaru Neila Younga, Joy Division, Your Heart Breaks, Suicide, Joanny Newsom, Ramones, Blondie, Boba Dylana i jeszcze kilku innych. Sporo prawda?
Po trzecie: hardware wypiera software. W zeszłym roku ilość samych macbooków (nie licząc innych laptopów) na różnych offowych scenach skłoniła mnie do ich podliczenia - stanęło na siedemnastu. Prawie każdy coś tam dłubał i wykręcał brzmienia z drogiego oprogramowania. W tym roku widziałem tylko dwa laptopy. Cała reszta została zastąpiona wszelkiego rodzaju samplerami, looperami, kontrolerami midi, efektami gitarowymi wykorzystywanymi do wszystkiego, tylko nie gitar, etc. Niejednokrotnie też wykonawcy wymyślnie chowali swoje zabawki przed publicznością, zapewne z jakiegoś ważnego powodu. W każdym razie, jeżeli masz w piwnicy stary, analogowy sprzęt (nie keyboard) to odkurz dziada i na allegro z nim - w nadchodzącym sezonie będą schodzić jak ciepłe bułeczki.

Tyle ogółem, teraz może kilka konkretów. Zgodnie z tegorocznym festiwalowym przewodnikiem w kolejności alfabetycznej.

Andy - Dużo złych rzeczy słyszałem na temat umiejętności tego ex-krakowskiego zespołu, wszystko to na szczęście plotki. Dość liczna jak na wczesną porę publiczność usłyszała solidny, rozpędzony, brytyjski rock, bez prostackiego kopiowania i z niegłupimi tekstami. Na papierze nie wygląda to dobrze (tyle lat na scenie bez wydanej płyty?), ale tli się tutaj ciągle szansa na solidny debiut.

Ballady i Romanse - Kiedyś myślałem, że Basia Wrońska nie jest najlepszą wokalistką, ale w porównaniu z jej siostrą okazuje się być wręcz fenomenalną. Krótki kościelny set odbył się pod wezwaniem zbyt głośno grającej sekcji i banalnego popu okraszonego zapożyczonymi tekstami. Nie było źle, ale Pustki lepsze.

Ben Butler & Mousepad - Fajne electro inspirowane twórczością genialnych kompozytorów ze stajni Nintendo. Wykonawstwo niedbałe, ale energia, humor i dobry kontakt z publicznością rekompensowały go nawiązką.

BiFF - Związany z Pogodno Hrabia Fochmann znowu uderza. Bezpretensjonalny rock'n'roll z dobrymi tekstami i świetnym wokalem (i prezencją) Ani Brachaczek. Bardzo mocny debiut, choć części składowe przecież już przechodzone. Nie szkodzi. Na duży plus poczucie humoru, którego próżno szukać u innych naszych zespołów.

The Black Tapes - Na scenie Trójki wypadli lepiej niż miesiąc temu w Gdyni. Znani z kilku warszawskich składów hardcore'owcy grają szwedzkiego punk'n'rolla pełnego zapadających w pamięć melodii. W ciasnym klubie, gdzie każdy zna ich teksty taki koncert to musi być petarda.

Brenda Lee DVD i Siupa - Ambientowa elektronika płynąca ze sceny eksperymentalnej już po chwili nudziła. Po dwóch usypiała. Nie doczekałem finału.

Casiotone for the Painfully Alone - Boleśnie samotny Owen Ashworth za pomocą armady beatboxów i samplerów wiernie odtworzył kilka ze swoich flagowych nagrań. Pełny smutku głos szedł ręka w rękę z syntetycznymi podkładami tworząc dość zajmujące widowisko. Niby sam, a dał radę.

Crystal Antlers - Gdyby ktoś podał Mars Volta leki na ADHD i kazał popić roztworem whiskey z lsd - pewnie tak by zabrzmieli. Pogięty noise-prog-rock z tendencjami do psychodelicznych wycieczek w głębokie lata 60te. Pełne pasji rozdarte wokale i niebanalne melodie. Nagrania nieco drażniły niską jakością produkcji - na żywo oczywiście nic z tych rzeczy. Było pięknie.

Crystal Stilts - Bardzo ładne piosenki przesiąknięte staroświeckim rocn'n'rollem. Wiecie, chcę potrzymać Cię za rękę, etc. Różowa wata cukrowa i stary Cadillac DeVille. Pomimo kilku dość śmiesznych wpadek mogło być zupełnie dobrze, gdyby nie jednostajnie fałszujący wokal. Tona pogłosu nic tu nie pomogła, gość marnował potencjał dosłownie każdej piosenki wyjąc przy niej bez sensu. Może się nie znam, ale nawet w niezalu trzeba coś potrafić, zanim się wyjdzie na scenę...

El Perro Del Mar - Kolejny kościelny koncert, tym razem dość udany. Skromny, elegancki pop, bez przesadnych ambicji, ale też bez wstydu. Słuchało się tego zupełnie przyjemnie, zwłaszcza w przepięknie oświetlonym na okoliczność kościele, ale po regulaminowej godzinie nie miałem już ochoty na więcej. Piękny głos wokalistki wpadał jednym uchem a czmychał drugim.

Errors - Świetny (i świetnie przyjęty) koncert łączący monumentalne formy postrocka z niesfornie połamanymi gitarami. W telegraficznym skrócie: Foals + Everything is Made in China. Widać, że młodzi jeszcze muzycy pierwsze sceniczne kroki mają dawno za sobą i doskonale wiedzą, co robić na scenie. Było bardzo intensywnie.

The Field - Nieco monotematyczna elektronika ze sporymi ambicjami, ale bez niepotrzebnych akrobacji. Żywy skład z wolna pięknie budował napięcie a solidne brzmienia robiły wrażenie niezwykle dopracowanych. Tu nie ma miejsca na glitchowe hałasy, jest nieludzka wręcz precyzja i syntetyczny chłód.

Final Fantasy - Młodziutki Kanadyjczyk pokazał, że jednak warto czasem przysiąść do ćwiczeń. Z powalającą dokładnością ale i gracją nie tylko obsługiwał skrzypce, ale i kontrolował looper, dzięki któremu w pojedynkę budował co rusz całą orkiestrę. Piękny głos, piękne piosenki, przepiękny cover Joanny Newsom i stoicki spokój, gdy techniczni kilka sekund po zejściu ze sceny, tuż przed przewidywalnym bisem, już zdążyli wyłączyć całą elektronikę. Bez niej też dał radę. Niezwykły to koncert, bo i wykonawca niezwykły. Pierwsza piątka.

Frightened Rabbit - Krążąca po scenie butelka J.Walkera(?) nie pozostawiała wątpliwości, z kim mamy do czynienia. Szkocki kwartet zaprezentował alt.rocka, jakiego grają chyba tylko na Wyspach. Łączyli jakość kompozycji Doves czy Beta Band z energią i trochę ostrzejszym brzmieniem spod znaku Feeder, może Biffy Clyro. Płyta znudziła mi się po 3 przesłuchaniach, ale trwający nieco ponad pół godziny koncert nie pozwolił się nudzić.

Fucked Up - Mocny jak prawy prosty hardcore punk z Kanady. Opasły wokalista Pink Eye był wszędzie, tylko nie na scenie, w trakcie numerów robił sobie zdjęcia z fanami i rozdawał autografy gdzieś w okolicach dźwiękowców, nie zapominając jednocześnie o skandowaniu tekstów. Pomiędzy piosenkami tryskał rubasznym humorem i flirtował z publicznością na każdy możliwy sposób. Ze sceny dudnił rasowy wygar utrzymany w jedynie słusznych, szybkich tempach. Cover 'Blitzkrieg Bop' dopełnił dzieła zniszczenia. To trzeba było zobaczyć.

Gaba Kulka - Ależ to jest utalentowana dziewczyna. Pięknie śpiewa, komponuje naprawdę intrygujące, wielowarstwowe piosenki, których różne Jopki mogą jej tylko zazdrościć. Jej inspirowany Bowiem i Kate Bush wysmakowany progpop po raz kolejny zrobił na mnie naprawdę dobre wrażenie. Tak trzymać.

George Dorn Screams - Taki polski postrock. Polski w znaczeniu pejoratywnym. Niby poprawnie zagrany i niektóre melodie zupełnie fajne, ale słaby wokal ze słabym akcentem robi zespołowi niedźwiedzią przysługę. Przydałoby się też trochę charyzmy, bo wiało ze sceny nudą aż strach. Odezwą się głosy, że to taka estetyka. Może. Ale smutne twarze i ręce w kieszeniach w pełnym słońu na scenie plenerowej zwyczajnie śmieszyły.

Handsome Furs - Naładowany wulgarnym erotyzmem kokainowy show prosto z Kanady. Prostackie beaty gdzieś z obrzeży zainteresowań Aleca Empire, do tego gitara i wrzaski. Duet rzucał żartami na lewo i prawo, miotali się jak w amoku, ale koniec końców ich muzyka nie zachwyciła. Sam zespół bawił się za to znakomicie. Hmm...

HEALTH - Ależ to był dziwny koncert. Z jednej strony elektroniczny noise ocierający się miejscami o grindcore. Z drugiej powłóczyste wokale na skraju szeptu. Z trzeciej (a jakże) niemiłosiernie połamane numery zlewające się w jeden. Z pozostałej zaś pełne ekspresji wykonanie swą brutalnością wprawiające w osłupienie. Ściana dźwięku. Dla wytrwałych, z pewnością, ale satysfakcja gwarantowana.

Jeremy Jay - Początkowy niesmak stopniowo weryfikowałem i po dłuższym namyśle dochodzę do wniosku, że nie było tak źle. Jasne, gość fałszował, melodie banalne, zespół zupełnie niezgrany, miejscami sprawiający wrażenie oswajających się dopiero z nowo poznanymi instrumentami. Ale melodie znośne i cover Suicide dość pomysłowy. Tylko gdzie obiecywany 'geniusz popu'?

Karl Blau - Samotny pan z gitarą i looperem (taka tegoroczna moda). Nic nie wskazywało na to, że będzie aż tak dobrze, a było jeszcze lepiej. Normalnie się wzruszyłem przy tych w gruncie rzeczy bardzo prostych, ale niezwykle pięknie zaśpiewanych i zagranych melodiach. Kolejne loopy składały się na naprawdę finezyjne kompozycje a głos Karla uwodził i omamiał. Obecne na koncercie dzieciaki z Pains of Being Pure at Heart stały z rozdziawionymi buziami. I słusznie.

Kumka Olik - Musiałem się przekonać na własne uczy, czy faktycznie jest tak fatalnie jak się zwykło w pewnych kręgach o Kumkach mówić. No dobra, gitary z kilkanaście tysięcy złotych u kilku smarkaczy mogą drażnić indie-dzieciaki zbierające latami na porządnego fendera. Ale sam występ był zupełnie przyzwoity, z pewnością lepszy niż chodzący w tej samej kategorii wagowej Renton czy (uwaga) Rotofobia. Nie ma wstydu, zobaczymy, co będzie dalej.

Mahjongg - Drapieżny, transowy elektroniczny rock z plemiennymi bębnami i mnóstwem nowych pomysłów na minutę. Problemy techniczne utrudniały odbiór przez krótką część koncertu, potem było już z górki. Publiczność szalała chociaż zespół dość ostrożnie podchodził do tej entuzjastycznej reakcji. Zagrali i uciekli. My nie ruskie, nie kradniem.

Marissa Nadler - Spędziłem nie jeden wieczór w towarzystwie jej przedostaniej płyty, dlatego chętnie sprawdziłem, co słychać. Niestety, być może ze zmęczenia, być może z nadmiaru ciekawszych wrażeń, ale po trzech kawałkach zwyczajnie sobie poszedłem. Nie było tej atmosfery lo-fi znanej z nagrań, został tylko nazbyt klarowne jak na mój gust alt.country'owe plumkanie, przy którym można się nudzić, a przyjemność żadna. Szkoda.

Micachu and the Shapes - Na pozór było bardzo źle. Dzieciaki starały się wykrzesać te kilka neurotycznych, hałaśliwych, ale ciągle popowych piosenek w sposób balansujący między rozczulającą nieporadnością a zwyczajnym partactwem. W tej grze najlepiej wypadała Mica, która ze swoim udokumentowanym wykształceniem muzycznym robiła wszystko, żeby z niego nie korzystać. Ale nie ze mną te numery. Trzeba mieć świetny słuch, żeby w punkt przestroić taką gównianą gitarkę w kilka sekund. Cała ta niby-kakofonia była dokładnie zaplanowana, wszystkie brzydkie dźwięki ściemnione. Ale koncert fajny.

Miłość - Nie załapałem się na początkową euforię związaną ze startem sceny yassowej, późniejsze jej wytwory trafiały do mojej świadomości z różnym skutkiem, dlatego występ legendy obserwowałem z oddali. Nie usłyszałem niczego szokującego, ale widocznie się nie znam.

Monotonix - Bezapelacyjnie najlepszy koncert OFF 2009 i jeden z najlepszych, jakie, jak to się ładnie mówi, w życiu widziałem. Szaleńcy z Tel Avivu zrobili show nie do opowiedzenia, polecam fragmenty na youtube. Mało kto będzie wspominał samą muzykę, a ta akurat była świetna. Garage rock z tendencjami do surowego bluesa i punkowym wygarem. Pięknie brzmiąca gitara, która niskim brzmieniem przejmowała też rolę nieobecnego basu. Trzeba być naprawdę wybitnie zgranym składem, żeby w tym chaosie zagrać cokolwiek, a tu leciały zupełnie kompetentnie poskładane numery, było równo a punktowe akcenty szokowały precyzją. Nie ma słów dostatecznie wielkich i wulgarnych, żeby to opisać w całości.

Muariolanza - Ależ to jest słabe. Niby awangardowy jazz, a jedzie konwencją jak sto diabłów. Do tego komiczny niby-rap niejakiego MB z GW i jego, mówiać delikatnie, natrętna autopromocja. Widziałem dwa razy, trzeci raz nie zamierzam.

The National - Zaskakująco mocno wypadli, zważywszy na przewodnikową metkę 'baroque pop'. Ja szarpnę się na termin 'grunge dla dorosłych'. Zawodowo zagrane męskie piosenki przepełnione bólem i przemyśleniami obcymi młodzieży. Do tego podlany winem, nieco fałszujący wokalista, niezwykle przeżywający każde swoje słowo, po czubek głowy zanurzonych w muzyce a w punkcie kulminacyjnym zwyczajnie spadający ze sceny. Mogło wyjść groteskowo a wyszło bardzo dobrze.

The Pains of Being Pure at Heart - Zupełnie nie rozumiem zachwytów. To wszystko już było. Joy Division, My Bloody Valentine, Velvet Underground - znamy to na wyrywki. Wykonawstwo kulało, wokalista fałszował a po godzinnym występie nie została mi w głowie ani jedna melodia czy słowo. Niby punkt wyjścia właściwy i ambicje na miejscu, ale efekt końcowy wtórny i miałki.

Spiritualized - Przyszli, zobaczyli, zniszczyli. Ale z takimi piosenkami nie spodziewałbym się niczego innego. Za ścianą przesterowanych gitar wiły się bluesrockowe wokale wspierane skromnym chórem gospel a wszystko razem spinała bezkompromisowa sekcja. Monumentalne, psychodeliczne utwory podbite klasyką rocka i podane z feelingiem godnym prawdziwego Południowca, choć to przecież Wyspiarze. Wstrząsające.

The Thermals - Wzorcowy college rock, który z płyty na płytę robi się coraz bardziej przystępny, ale wciąż jest bardziej indie niż pop. Bardziej Superchunk niż Weezer, ale z elementami stylu i jednych i drugich. Na koncercie kolejne numery startują niczym z karabinu maszynowego, zespół zaraża energią i bawi się równie dobrze jak publiczność pod sceną. Lubię ten amerykański high-schoolowy feeling takiej muzyki, którego próżno szukać w naszym niezalu. Więcej uśmiechu, dziewczęta i chłopcy.

Von Zeit - O jak mnie drażni takie granie. Polska smutna alternatywa w najwyższej formie - miks Janerki, Apteki i Maleńczuka. Nasuwa się pytanie: po co? Dla kogo? Dla fanów Wajdy i Świetlickiego, no tak.

The Week That Was - Na ten koncert czekałem ze szczególną atencją i nie zawiodłem się. Debiutancka płyta odegrana od deski do deski plus dwa numery Field Music dla zorientowanych. Bardzo byłem ciekaw, jak ta zanużona po uszy w latach siedemdziesiątych muzyka przypadnie do gustu zgromadzonej młodzieży. Raczej nie przypadła. A szkoda, bo ten oparty w gruncie rzeczy na grze perkusji, iście staroświecki, progresywny pop spod znaku Genesis a może i Jethro Tull jest przesmakowity. Nie dajcie się zmylić moim kiepskim porównaniom - to nie jest muzyka dla trójkowych wąsaczy!

Wildbirds & Peacedrums - Gdzieś w okolicach zarezerwowanych przez White Stripes mieści się muzyka prezentowana przez ten szwedzki duet. Potężna i gęsto grająca perkusja, niezwykle uduchowione, pełne pasji bluesowe zaśpiewy i godna pozazdroszczenia zdolność budowania napięcia - to ich znaki rozpoznawcze. Przez prawie godzinę liczył się tylko nie dający wytchnienia rytm. Rzadkiej urody pani i równie przystojny pan porwali publiczność trójkowego namiotu, który cały aż dudnił od aplauzu. Nie widziałem przez te kilka dni lepiej przyjętego koncertu.

Wire - Podszyty nową falą soczysty punk z korzeniami z samym jego sercu. Leciwa już ekipa nie oszczędzała się nawet na chwilę, raz po raz wbijając w ziemię zgromadzonych mocnymi riffami (piękne brzmienie gitar!) i dudnieniem sekcji. I choć po weteranach można spodziewać się lepszego zgrania, to po punkach już nie, a tu mieliśmy do czynienia ze szlachetną mieszanką jednych i drugich, dlatego lepiej być nie mogło i zwyczajnie nie musiało.

Wooden Shjips - Nikt mi nie powie, że bez dostępu do narkotyków tak ekipa z San Francisco stworzyłaby równie psychodeliczne twory. Transowe, oparte często na dwóch dźwiękach riffy, trwające po blisko dziesięć minut, zionęły duchem lat sześćdziesiątych. Na żywo ten fuzzowy spektakl robił spore wrażenie, nawet bez wspomagania.

Woody Alien - Dobry, mocny, krótki set, w pełni ukazujący możliwości duetu. Połamane rytmy i przepięknie przesterowany bass, dostatecznie agresywne wokale i cała masa fajnych pomysłów na to, jak te elementy ze sobą połączyć. Niesłychanie płodny skład (właśnie ukazała się trzecia płyta) robi kawał dobrej, neopunkowej roboty, bez obciachu, oczywistych plagiatów i z dużą dawką pozytywnej energii.