Tegoroczna Nowa Muzyka potwierdziła toczący krajowe festiwale syndrom przeinwestowania. Wypasione line-upy, naszpikowane ulubieńcami, nie były w stanie zaskoczyć stałych bywalców czy wręcz kogokolwiek. Jeszcze rok temu piękno wszystkich tych imprez polegało na tym, że wracało się z każdej z całą masą nowej, ekscytującej muzyki do przesłuchania. Odkrywało się dla siebie nowe trendy i zjawiska. W tym roku susza. Niby wszystko fajnie, większe budżety przełożyły się na większe nazwy, ale wszystko już słyszeliśmy, wszystko już było. Może to sezon mamy wyjątkowo lichy? Bo jeżeli chillwave jest szczytem innowacji natenczas, to faktycznie jest źle. Na ironię zakrawa fakt, że jeden z najlepiej przyjętych setów FNM2010 należał do DMX Krew, a był wypełniony brzmieniami nie młodszymi niż rok 1992. Powiem krótko: czy wszystkich już do reszty pojebało z tą nostalgią? Nawet The Bug, którego zeszłoroczny set był dowodem na to, że można jeszcze coś wycisnąć z tych samych, dubstepowych narzędzi, w tym roku już dwukrotnie dał się poznać z dość zachowawczej strony. Kręcący się wokół klimatów trip-hopowych, ale doprawiony zdrową dawką hałasu występ King Midas Sound był dość średni, a mimo to należy traktować go jako jeden z najlepszych w tym roku.
Omijać szerokim łukiem człowieka z The Bug (potwierdza to od 2 lat na Nowej muzyce).
No dobrze, wiemy już, że było tak sobie, ale po kolei. Spóźniony prawie godzinę koncert Three Trapped Tigers był świetny, i jako jeden z niewielu zostawił po sobie trwające dłużej niż dobę wrażenie. Zmiany tempa, szalejąca perkusja, noise'owa gitara, dużo kombinowania. Warto o nich pamiętać. Następnie wspomniany już Król Midas, który mile zaskoczył ostrejszymi wersjami nagrań studyjnych, co ewidentnie nie podobało się większości napotkanych miłośników tychże.
king midas spoko, tylko basy wszystko psuły.
Z występu Jaga Jazzist zapamiętam fantastyczną brodę bębniarza (urodzony frontman) i kilka mocniejszych, fusionowych fragmentów. Reszta gdzieś się rozpłynęła, m.in. dzięki przydługim solówkom. Pantha Du Prince - zgodnie z oczekiwaniami - postawił na budowanie atmosfery i łagodny trans, czym z powodzeniem rozbujał zmarzniętą i przemoczoną publiczność. Życzyłbym sobie więcej takich występów. Koncertu Bonobo oczekiwałem szczególnie, ewidentnie tylko po to, żeby się rozczarować. Muzyka, która niesie ze sobą tyle naturalnego ciepła na płycie, na żywo pozostawiła mnie obojętnym. No, może poza atakiem śmiechu na widok solówki perkusisty na bis, jak na jakimś, z przeproszeniem, Genesis.
na jagga jazzist gary pierdziały,trąba fałszowała - pozdrawiam aqstyka środkowym palcem.bonobo super ale czemu wy ludzie nie qmacie że na koncertach przed samą sceną się bawi a nie stoi jak pipa:/
Występ Autechre tylko potwierdził, że jestem stary i zgrzybiały. Te same dźwięki, które wywoływały u mnie ciarki te 10 lat temu, kiedy pierwszy raz do nich docierałem, na żywo nie dały się w pełni docenić, zwłaszcza w tych warunkach. Taki dźwiękowy atak pięknie sprawdził się w wymagającej skupienia przestrzeni szybu Wilson, ale wśród zieleni (również tej wyjątkowo powszechnie przypalanej wokół), na wietrze, nie było szans na chwilę skupienia. A szkoda, bo mimo wszystko te kilka chwil, w których udało mi się nakierować myśli jedynie na odbiór muzyki, muszę uznać za wyjątkowo przyjemne.
żeby na takim festiwalu spierdoliły się światła na scenie to jest normalnie wstyd.
Sobotę otworzył Kamp!, który widziany i słyszany już kilkakrotnie za każdym razem sprawia co raz lepsze wrażenie, ale unosząca się nad ich występami atmosfera playbacku psuje dobre wrażenie. W drodze na Bibio chwila rozrywki w autobusie, gdzie akurat dawała czadu najśmieszniejsza grupa w Polsce, czyli Muariolanza. O dziwo w ciągu pierwszych 3 minut ani razu nie zareklamowano ze sceny nowej/najnowszej płyty. Wyraźnie spada im autopromocyjna forma. A tymczasem Bibio zadawał kłam wszystkiemu, co napisano o nim w festiwalowej broszurze (podobnie jak połowa wykonawców, brawa dla researcherów!), czyli zamiast neo-folkowego transu był soczysty, acz zwichrowany hip-hop. Bujało przepięknie, choć o oryginalności mowy nie ma.
bardzo chcialem byc na koncercie ale trafilismy do chorzowskiej szuflady i jakos tak nie podrodze bylo
Dub Mafia straszyła ze sceny głównej uk garage'owymi brzmieniami prosto z roku 1996. Wiecie, jungle'owa perkusja, żywy bas, soulowy wokal, skrecze. Rupieć zjadliwy tylko dla fanów. Nosaj Thing oczyścił atmosferę zwartym setem eleganckich beatów, które miejscami sprawiały wrażenie naprawdę postępowych. W międzyczasie Loops Haunt zagrał nieco pod publiczkę, szczególnie musiały się podobać ukłony w stronę wspominanego z rozrzewnieniem Clarka. Występ Prefuse 73 okazał się być równie wymagający jak jego nagrania. Jak już pisałem atmosfera w tym roku szczególnie takim występom nie sprzyjała (przydałby się namiot...), toteż całość trochę mnie zawiodła. Były momenty, oj były, ale za każdym razem trzeba było na nie niemiłosiernie długo czekać. To nie jest muzyka łatwych wygranych.
Koncert P73 z Aukso chujowy (jak i sobotni zresztą, ale tysiąc razy bardziej zblazowany),
W przeciwieństwie do wspomnianego już na początku DMX Krew, który dał błyskawicznie przyswajalny show. Trochę acid house'u, trochę rave'u spod szyldu wczesnego The Prodigy, trochę breaków, czysta rozrywka w nieskazitelnie 'przestarzałej' formie. Tanecznym krokiem biegniemy na Moderat, a tam było już tak niemiecko, że aż zapachniało bradwurstem. Na czym jak na czym, ale na nudnym techno Niemcy znają się jak mało kto. No dobra, wizuale zasługiwały na najwyższe pochwały, ale czy naprawdę potrzeba było aż czterech niemiaszków (w tym jednego wyglądającego jak turecki policjant na urlopie) do odegrania wszystkiego nuta w nutę jak na płycie? Wystarczyłby Apparat i laptop. Widziałem ich już drugi raz i pozostaję niewzruszony.
Moderat rzecz jasna wiksa
Na poprawienie humoru idealny był pocieszny Gonjasufi, który na szczęście nie nudził jak na płycie, a jego zwroty do publiczności o śpiewanie wraz z nim rozbawiły mnie do rozpuku. Towarzyszący mu Gaslamp Killer dopisuje się do nurtu retro-szperaczy, jest niczym Quentin Tarantino muzyki elektronicznej, wygrzebuje prawdziwe perły muzyki, niejednokrotnie sprzed 40 lat z okładem, które gdyby nie jego miksy pewnie popadłyby w zapomnienie. Chropowate, oparte o sample beaty, do których lepiej lub gorzej dopasowywał się Gonjasufi były miłym wstępem do solowego setu Killera, w którym nie było już miejsca na sentymenty. Były za to liczne występy gościnne w playliście i najmocniejsze basy całego festiwalu i jednocześnie najlepsza zabawa. I choć temperatura spadła poniżej 10 stopni a zimny wiatr jeszcze dokładał swoje, pod sceną było gęsto aż do końca.
i na koniec domniemana wisienka- gaslamp. i zimny kubel wody na koniec- mialy byc digi, mialo byc czarno, bylo nijak.
Odskocznią od trzepiących wnętrznościami basów była niedziela na Giszowcu, czyli występ Prefuse 73 z tyską orkiestrą Aukso. Jeszcze w piątek sam pan dyrygent na łamach prasy stwierdził, że sam nie wie, jak będzie, bo na próby za mało czasu, ale to jak się okazuje była zwykła kokieteria. Kompozycje Herrena zabrzmiały bardzo filmowo, skromnie, ale niezwykle trafnie. Elektronika zeszła na drugi plan, przez większość koncertu była wręcz niezauważalna. Podobnie jak zapewne większość publiczności FNM nie jestem jakimś zagorzałym miłośnikiem muzyki poważnej/współczesnej, ale koncert w Szybie Wilson podobał mi się niezmiernie.
skrzypce jakieś, baduty, a my tak w kurtkach i bez krawatów. Nie to, że jestem przeciwnikiem takich brzmień, wręcz przeciwnie, ale pytanie, które rzuca się chyba na suta wszystkim: co Scott właściwie robił przy tym lapku?
(wszystkie cytaty są autentyczne i pochodzą ze słyszenia lub shoutboxu FNM na last.fm. pisownia oryginalna.)
1 komentarz:
raczej niedziela na Nikiszowcu
Prześlij komentarz