Opinions are like assholes – everybody has one, jak mawiał Brudny Harry. Podobnie jest z opiniami dotyczącymi koncertów – na 100 słuchaczy przypada 100 różnych recenzji. Oczywista prawda jest taka, że każdy z nas przynosi ze sobą na koncert osobny bagaż doświadczeń i uczuć, a to, czy koncert nam się spodoba zależy od miliona różnych czynników: naszego gustu, pogody, aktualnego stanu zaspokojenia podstawowych potrzeb, nastawienia i oczekiwań, etc. Dlatego każdy koncert zapamiętujemy i oceniamy inaczej, każdy pewnie zmieściłby się w swojej osobnej kategorii. Są takie, obok których przechodzimy obojętnie, są też te, które nie dają spać po nocach jeszcze wiele dni później. Zdarzają się lepsze i gorsze, czasem idole potwornie rozczarowują a wykopani spod ziemi debiutanci rozkładają nas na łopatki. Z czasem nawet te najlepiej wspominane gubią się w zalewie setek kolejnych, atmosfera nabożnego wyczekiwania ustępuje miejsca poczuciu swoistego deja vu – wszystko już było, nic nie może nas zaskoczyć. Nawet teoretycznie świetne koncerty nie są w stanie wywołać w nas uczuć, które towarzyszyły nam jeszcze kilka lat wcześniej, kiedy z drżeniem kończyn i przyśpieszonym pulsem czekało się w ciemnościach aż na scenę wyjdą ONI.
Czasem jednak w tym morzu rutyny i przewidywalnych zagrań zdarza się – raz na dekadę, raz na setki innych koncertów – występ absolutnie doskonały. Kiedy wszystkie ważne i błahe czynniki układają się w idealną mozaikę, której zwieńczeniem jest muzyka. Wtedy znowu czujemy się jak na pierwszym koncercie, jak zahipnotyzowani wchłaniamy każdą sekundę, każdą nutę, każde słowo i gest. Tak było 29.01.2011, gdy w budapesztańskiej sali Művészetek Palotája wystąpiła Joanna Newsom.
Jeszcze nigdy nie miałem tak wielkich oczekiwań w stosunku do artysty i jeszcze nigdy nie zostały one spełnione z tak dużą nawiązką. Dosłownie wszystko zagrało wzorowo – od idealnej setlisty przez wykonanie, akustykę, konferansjerkę i scenografię, aż po atmosferę całego wieczoru i okalających go kilku dni spędzonych w węgierskiej stolicy. Stare kompozycje w nowych aranżacjach zabrzmiały nadzwyczaj dojrzale. Joanna to już nie piskliwe dziecko, które pamiętamy z wczesnych nagrań, w których znajdujemy jedynie przebłyski geniuszu. To w pełni ukształtowana artystka, kontrolująca każdy aspekt swojej muzyki, ale niepozbawiona tej nieposkromionej pasji, za którą jedni ją uwielbiają a inni raczej nie. Zdaje się, że w tej chwili Newsom znajduje się u szczytu swoich możliwości i ten występ był tego jasnym dowodem. Jeśli nadal będzie się rozwijała, nagrywała jeszcze lepsze płyty i grała jeszcze lepsze koncerty, to nie mam pewności czy mój mały umysł nie eksploduje przy ponownym spotkaniu z jej muzyką na żywo.
Już sam koncert był spełnieniem marzeń każdego fana Joanny a dzieła zniszczenia dopełniło swoiste after party, które odbyło się dzień później w małej, jazzowej knajpce niedaleko mostu Elżbiety. Tam występowali już tylko wspomagający Newsom muzycy – Neal Morgan i Andy Strain – a sama Joanna klaskała, piszczała i żłopała piwo z kufla, który ledwo była w stanie podnieść. Magia tych bez mała 72 godzin spędzonych z Joanną Newsom jest w gruncie rzeczy nie do opisania i nie do powtórzenia. Życzę sobie i wszystkim Wam, żeby w Polsce w końcu też odbywały się takie koncerty w takich salach koncertowych, z takim dojazdem i taką atmosferą. Dziś czuję się trochę jak nastolatek, który w głębokim PRLu przywozi z Anglii jedyną w mieście płytę z prawdziwym rock'n'rollem. Dotknąłem absolutu i oto niosę dobrą nowinę – zanoście modły o ten koncert a zobaczycie i usłyszycie. Amen.