poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Baroness + Ufomammut + Lento - Wrocław, 17.04.2009 (9.0)


Pierwszy dzień wrocławskiego festiwalu Asymmetry byl niestety jedynym, który udało mi się zaliczyć. Ale ze wszystkich asymetrycznych propozycji to właśnie ta inauguracyjna wydała mi się najbardziej interesującą. Silna ekipa z Firleja regularnie urządza uczty dla fanów nowego, intrygującego metalu a tym razem postarała się o cały festiwal, który ma być odpowiedzią na kultowy w tych kręgach holenderski Roadburn Festival odbywający się w ty samym czasie w Tilburgu. Zacna to inicjatywa i pionierska na naszym obsranym rynku, więc srogie pochwały należą się organizatorom.
Wspomniany już dzień pierwszy festiwalu rozpoczął nieznany zapewne nikomu zespół Lento, który zgrabnie łączy ukradzione Pelicanowi czy Isis patenty w nieco uproszczoną ale za to energetyczną całość. Przyjemność z odbioru w dużej mierze transowego show utrudniało nagłośnienie miażdżące basami nie dającymi wyższym rejestrom szans na przebicie się do słuchaczy. Mimo to było zupełnie poprawnie. Warto dodać, że cała impreza rozgrywała się praktycznie co do minuty zgodnie z rozkładem, co stałych bywalców Firleja nie powinno dziwić, ale pozostałych, przyzwyczajonych do średniej krajowej słuchaczy mogło zaskoczyć.
Drugim zespołem tego wieczoru był również włoski Ufomammut. Jeżeli muzyka Lento mogła kojarzyć się z krajobrazem ponowoczesnym, jakimś bunkrem atomowym targanym wstrząsami zza metrowej grubości ścian to muzyka Ufomammuta to była już wilgotna i mroczna jaskinia, gdzie nie dotarły jeszcze przejawy ucywilizowania. Barbarzyńca na wokalu darł się do maksymalnie zdelayowanego mikrofonu, co dawało ciekawy i oryginalny jak na tę scenę efekt. Poszczególne kompozycje nie odróżniały się jednak od siebie wystarczająco wyraźnie. Praktycznie każdy utwór miał tę samą konstrukcję i kończył się doomową nawałnicą utrzymaną w średnich tempach. Miejscami wiało nudą wręcz przeraźliwie, trzeba być naprawdę zagorzałym sludge'owcem, żeby docenić takie jednostajne mielenie. Ale publiczność była zachwycona.
Zwieńczeniem tego dnia był występ pochodzącego ze stanu Georgia zespołu Baroness. Występ nieskazitelny, bezbłędny i szokująco dobry. To była matka wszystkich metalowych koncertów, wszystkie gesty i słowa i dźwięki i jęki i absolutnie wszystko było jak z podręcznika dla adeptów szkoły rocka. Ażurowe solówki i harmonijne duety gitarowe porażały mocą i dokładnością. Niepozbawione nieortodoksyjnych podziałów rytmicznych piosenki już na nagraniach sprawiają kolosalne wrażenie a na żywo zyskują jeszcze tą kosmiczną moc, która sprawia, że publiczność już zawsze będzie wracać, kiedy tylko poajwią się w mieście. Cała czwórka muzyków Baroness to pierwsza liga wykonawstwa i aż trudno uwierzyć, że to ciągle tak młodzi ludzie, skoro już potrafią tak dużo. Repertuar objął większość kompozycji z ich debiutanckiego Czerwonego Albumu (m.in. Grad, Isak, The Birthing czy Rays of Pinion) oraz szereg piosenek z poprzedających go EPek z potężnym Tower Falls na czele. Na deser urzeczony przyjęciem polskiej publiczności zespół wykonał premierowy numer z nadchodzącej płyty i jeżeli ma on być wyznacznikiem tego, co nas czeka, to już teraz wiadomo, że będzie lepiej niż dobrze. Baroness już niedługo będą zespołem rozmiarów Mastodona czy Lamb of God i kiedyś ten koncert obrośnie legendą. Ich okraszone południowym groovem riffy i złożone z nich wielopoziomowe kompozycje sprawiają wrażenie wręcz laboratoryjnie dopracowanych. A jeżeli wszystkie ich koncerty tak wyglądają to już niedługo granie w małych klubach będzie tylko wspomnieniem. Stadiony świata tylko czekają na takich herosów gitar jakimi niewątpliwie są panowie z Baroness.